wtorek, 23 października 2018

Wiktor


Wiktor. Ostatnie lato przed maturą. Gdy o nim myślę, to robi mi się ciepło na sercu i od razu ciężko na sumieniu. Z nikim nigdy nie dogadywałam się tak dobrze jak z nim. Nikt nigdy nie rozumiał mnie tak dobrze jak on. I z nikim – ani wcześniej, ani później – nie miałam tak udanych randek. 
Na pierwszą umówiliśmy się pocztą rowerową. Naszym listonoszem był jego młodszy brat. Pozwalałam Markowi grać w Tetris, a ja w tym czasie odpisywałam na list. Zaklejałam kopertę i wysyłałam chłopca do domu. Nie wiem, czym przekupił go Wiktor, ale na pewno dobrze go opłacił, bo młody jeszcze przed południem zrobił sześć kursów. Nie, nie musiał mnie do siebie specjalnie przekonywać. Podobał mi się od samego początku, od kiedy zamieszkał na starym folwarku kilka lat temu. Udawałam niedostępną, choć od razu wiedziałam, że się z nim spotkam. On to wiedział i świetnie się przy tym bawił, pisząc do mnie kolejne, coraz bardziej zabawne, listy. Jedynie młody przejęty sytuacją kursował na pełnym speedzie tam i z powrotem.
Spotkaliśmy się za wsią na starym drewnianym moście. Nikt nas nie widział. Pasowało mi to. Gdy mnie zauważył, od razu podszedł,  pogładził po policzku, a potem przysunął do mnie blisko i wyszeptał, że bardzo się cieszy. Nie musiał tego mówić, wszystko widziałam w jego oczach. Czułam jak wirują w nas motyle. Całe dzikie stada. Złapał mnie za rękę, a dopiero potem patrząc na nasze splecione dłonie zapytał, czy może. Uśmiechnęłam się tylko i odpowiedziałam pytaniem: „To gdzie idziemy?”
Przez chwilę szliśmy pod górę leśną ścieżką. Rozmowa toczyła się gładko, o literaturze, o planach na przyszłość, o tym jak lubimy spędzać czas. Niby nic wielkiego, ale życie pokazało mi, że to nie temat musi być ciekawy, tylko rozmówca właściwy. Już nigdy później nikt nie słuchał mnie z taką uwagą jak on, ani ja nie chłonęłam niczyich słów tak jak wtedy. Wyszliśmy w końcu na malutką polanę, prawie z każdej strony otoczoną lasem. Leżały na niej jesionowe kłody, które zdążyły zarosnąć polnymi dzwonkami.  Ścięte przed laty drzewa odkryły widok na Śnieżkę – zauroczył mnie ten obraz, zbocze góry, dzikie kwiaty i on taki naturalny, taki mój. „A może zapalimy ognisko?” – zapytał. Zgodziłam się. Wtedy wyciągnął z plecaka scyzoryk, termos z herbatą i kiełbaski. Wariat! Zaplanował to.
Siedzieliśmy do późna. Gdy zgasiliśmy ogień, zrobiła się najczarniejsza ciemność. Wystraszyłam się. „Co teraz? Jak wrócimy?” Zaśmiał się cicho i bez słowa mnie przytulił. I wtedy zobaczyłam coś niewiarygodnie pięknego. Wokół nas zaczęły fruwać świetliki. Były ich setki. Takiej magii nie widziałam nawet w filmach. Szepnął wesoło: „To dla ciebie, specjalnie zamówiłem.”
W domu nie przyznałam się do tej randki. Nie mogłam. Nie dostałabym zgody. Co to za rodzina – usłyszałabym. Rodzice Wiktora byli inni, za bardzo inni jak na życie na wsi. Matka ćwiczyła jogę, często poza domem, ojciec zajmował się kowalstwem artystycznym. Sprowadzili się, gdy Wiktor kończył ósmą klasę. Zamieszkali na starym folwarku, gdzie uprawiali ekologiczne warzywa i hodowali szczęśliwe kury. Byli skłóceni z połową wsi o psy trzymane na łańcuchach i inne tego typu sprawy. Nie chodzili do kościoła, a ich dzieci na religię. Najmłodsza Marlenka urodziła się z Zespołem Downa. Ludzie strasznie gadali. Że to za karę. Sam Wiktor nie upraszczał sprawy – słuchał metalu, nosił długie włosy i ubierał na czarno. Zawsze w glanach. Moja Babunia żegnała się krzyżem, gdy ją mijał, a potem z dezaprobatą energicznie potrząsała głową.
Przez całe lato umawialiśmy się na polanie, pasowało mi to, bo nikt nas nie widział. Najpiękniejsze rozmowy, najczulsze objęcia, pyszne pocałunki. Byłam wtedy pewna, tą butną i najsilniejszą ze wszystkich młodzieńczą pierwszą miłością, że chcę z nim być już zawsze. 
Do końca życia nie zapomnę tego dnia, gdy podszedł do mnie na przystanku autobusowym pierwszego dnia szkoły. Stara Jamrozka łypała na nas ciekawie – codziennie dojeżdżała do miasta sprzedawać jajka i zbierać okoliczne plotki. Chciał mnie przytulić, ale odsunęłam się delikatnie w obawie przed obmową. Popatrzył na mnie jakby nie rozumiał. Powiedziałam, że nie lubię czułości przy ludziach. Za dobrze mnie znał, by w to uwierzyć. Stanął obok. Gdy wysiedliśmy w mieście, dotknął mojej brody, kciukiem pogłaskał dolną wargę jakby się z nią żegnał i z wielkim smutkiem w oczach powiedział, że złamałam mu serce.
Minęło dwadzieścia lat. Myślę o nim czasami. Mam nadzieję, że on o mnie zapomniał.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz