Cała rodzina zjechała się w dzień jej śmierci. Oczywiście, nikomu nie
przyszło do głowy, że będzie umierała, choć straszyła tym od
kilkudziesięciu lat. Ostatnio wprawdzie miała jakieś problemy zdrowotne,
nieco opadła z sił, leżała nawet trochę w szpitalu, ale to normalne w
jej wieku – czego chcieć po osiemdziesiątce?
Siedzieli przy stole i
naciskali na uporządkowanie spraw majątkowych. Kłócili się z nią i
między sobą o totalne przyziemie i bieżączkę. Ktoś umył naczynia, ktoś podłogę,
ktoś pobiegł po zakupy, ktoś pomógł jej położyć się do łóżka. Siedzieli
sobie przy kawie, gdy odeszła. Cicho. Nie przeszkadzając nikomu. Matka
czworga dzieci, babcia siedmiorga wnucząt, prababcia dla dwóch bobasków.
Mąż jej ukochany zmarł w młodości. Została sama z dziećmi i od tej pory
każdy dzień był walką o przetrwanie, o lepsze życie dla nich. Była
twarda – musiała być, bo życie nie patrzy, kto ile ma sił i nie
rozdziela nieszczęść według indywidualnych możliwości. Entliczek-pentliczek, na kogo wypadnie, na tego bęc! Miała pecha, po prostu.
Mawiała, że gdyby nie Bóg, to sama nie dałaby rady. A ludziska mawiali,
że takie życie to musi być kara Boża. No i nie wiadomo, jak z tym
Bogiem, ale ksiądz podczas pogrzebu stwierdził, że została przyjęta do
wiecznej radości. Jako jej spowiednik zapewniał, że była głęboko
wierząca, wrażliwa i uduchowiona. „więc jeśli jej nie dane będzie
miłosierdzie, to komu?” – zapytał w końcu. „Komu?” – pytały siebie trzy
córki i syn, nie mogąc wymazać z pamięci ostatnich chwil z mamą.
Nikt jej nie podziękował, nie przytulił, nie pocałował i słowo „kocham”
też nie padło. Zdążyli jednak ustalić, że w razie czego zrzucą się na
dom starców, bo matce do młodości nie idzie, a każdy ma swoje sprawy.
poniedziałek, 12 listopada 2018
środa, 7 listopada 2018
Dojrzewanie do miłości
Dojrzewania się nie kupuje, nie można go
zamówić przez Allegro. To bolesny proces – albo go przejdziesz i wzniesiesz się
na wyższy level, albo skarłowaciejesz, unikając prawdy o sobie.
Na kozetkę trafiła jak wszyscy w jej
wieku, to znaczy niedojrzali trzydziestolatkowie nagle zdziwieni życiem. Pilnie
potrzebowała niekwestionowanego autorytetu, który powie jak żyć, który
poprowadzi za rękę. Namiary dostała od przyjaciółki. Chciała od razu trafić we
właściwe ręce, rozwiązać sprawnie problem i jak najszybciej zapomnieć. Co
poradzić, takie czasy – bez czasu na siebie. Od psychologa oczekiwała więc gotowych
rozwiązań.
Gdy podczas pierwszego spotkania zapytał,
co ją do niego przywiodło, odpowiedziała, że problemy w małżeństwie. A gdy
zapytał o źródło tych problemów, bez
wahania odpowiedziała, że brak wizji na ślubnym kobiercu. Tak jej się wtedy
wydawało, tak mówiła i w to chciała wierzyć. Brzmiało dobrze, brzmiało
filozoficznie. Wszak większość stojących
przed ołtarzem nie wie po co i którędy chce w życiu iść. Są zbyt młodzi. Jak
więc można zapraszać kogokolwiek do wspólnej drogi skoro nie jest jeszcze
wybrana? – dywagowała.
Z rozczarowaniem odkryła, że siedzący
naprzeciwko terapeuta, nie daje
odpowiedzi na żadne z dręczących ją pytań. To on pytał najczęściej i od niej żądał
odpowiedzi, a na jej pytania odpowiadał pytaniem. Wychodziła więc z gabinetu i
prowadziła autoterapię, zgłębiała poruszone tematy, poszerzała własne odpowiedzi
i zaczynała rozumieć, że niewiele o sobie wie, że się w sobie gubi, że jest jak
galareta bez formy.
Podczas dwudziestego spotkania przyznała:
– Tak naprawdę poszło o seks, ale to brzmi
zbyt banalnie, by się nawet przed sobą do tego przyznać.
– Dlaczego banalnie? – zaciekawił się
psycho.
– Ale wiesz, choć poszło o seks, to nie od
seksu się zaczęło, bo przecież nie o techniki i macanki, nie o pozycje i
rekordy mi chodzi – ciągnęła, jakby nie słysząc jego pytania.
– A o co?
– O tę aurę wokół sypialni, energię między
nami, o ogień w brzuchu i te cholernie nietrwałe motyle! Czemu nie możemy czuć
w brzuchu długowiecznych żółwi?!
– Erotyczny paradoks polega na tym, że gdy
seks jest dobry, to ludzie twierdzą, że nie jest najważniejszy, ale gdy Eros
zawodzi, wówczas zimna sypialnia staje się hipocentrum relacji. Seks jest też barometrem związku.
Wiedziała, że seks jest barometrem, który mówi
wszystko na temat danej relacji. A ich relacja była ... no właśnie – BYŁA.
Zdawało jej się, że została w przeszłości, najpewniej zagubiona w pędzie gdzieś
na szybkiej drodze do licznych sukcesów. Mieli piękny dom, komfortowy samochód,
dobrą pracę i raz w roku egzotyczne wakacje, a zatem wszystko, o co walczyli,
co miało gwarantować spełnienie i szczęście. Tymczasem przeżywali poważny
kryzys. Jak większość par z dziesięcioletnim stażem stracili wiele
podniecających bodźców – spowszedniały, zniknęły, zbrzydły. A w ich miejsce pojawiły
się atrakcyjne znajomości na boku.
Atrakcyjny w zasadzie nie był, ale patrzył
na nią tak, jakby ona była najatrakcyjniejszą kobietą na świecie. Uwielbiała
siebie, gdy przebywała z nim. Miała wrażenie, że to on buduje ją na nowo, że uwydatnia
w niej wszystko, co najlepsze i motywuje do rozwoju. O tak! – rozwój był dla
niej bardzo ważny, choć oznaczał wówczas ich długie rozmowy o muzyce,
literaturze, pogmatwanym życiu miłosnym i ciężkim dzieciństwie. Tarzali się w
swojej pięknej filozofii na życie, która z ich obecnym życiem nie miała jednak
nic wspólnego. Do domu wracała coraz później, coraz bardziej sfrustrowana,
coraz bardziej przygnębiona. W końcu nabawiła się rozmaitych dolegliwości,
bujnie wyrastających na długotrwałym stresie, wewnętrznych napięciach i
niespójności.
Terapia nie pomagała, ani rozmowy z
przyjaciółkami. Joga też nie. Szukała odpowiedzi na forach internetowych,
radziła się wróżek, rozmawiała z przypadkowymi ludźmi wierząc, że ktoś kiedyś
powie coś, co przemówi do jej serca w taki sposób, że będzie mieć pewność,
jasność i spokój. Była zmęczona ciągłym udawaniem.
To był długi weekend majowy, mąż wyjechał
do rodziców pomóc im trochę w remoncie. Uznała, że musi zdecydować, że to ten
czas. Umówili się na kawę w mieście, a skończyli w jej małżeńskim łóżku.
Sypialnia buzowała feromonami, a ściany wirowały skrzydłami podnieconych
motyli, które z każdą sekundą namnażały się wokół splecionych w miłosnym akcie
kochanków. Gdy wyszedł, by wrócić do własnej żony, rozdygotała się wyrzutami
sumienia. Przed oczami stawały jej obrazki z początków małżeństwa, wspólne
wakacje, imprezy, znajomi. Wszystkie dobre momenty. Poczuła straszliwy ból
głowy, znajomy ból, który towarzyszył jej od kilkunastu już miesięcy, ale tym
razem silniejszy. Rozsadzał jej czaszkę,
kłuł w oczy, mrowił szyję. Miała wrażenie, że za chwilę umrze i życzyła sobie
tego, chciała mieć już tylko święty spokój. W końcu zwymiotowała na łóżko. Ból był
tak silny, że nie była w stanie sprzątnąć po sobie. Leżała w wymiocinach. Jej
ciało jeszcze przed chwilą rozpalone miłością i pachnące seksem, śmierdziało
przetrawionym jedzeniem i pulsowało bolesnymi skurczami. Dotarło do niej, że
sięgnęła dna. I leżąc tak bezsilnie w bagnie własnej duszy, wiedząc, że sama
już nic nie może i nie ma siły zrobić, szepnęła: Boże, pomóż mi!
Nie ma pewności, czy to Jego sprawka,
czasem myśli, że tak, a czasem, że to tylko przypadek sprawił, że następnego
dnia spotkała Zofię – ponad sześćdziesięcioletnią gadułę, która przysiadła się
do niej nad Wisłą, przerywając jej rozmyślania o życiu.
Zofia przyjechała do jednego z ośrodków
rehabilitacyjnych. Uznała jednak, że ma za dużo energii i że jest zdecydowanie
zbyt zdrowa, by siedzieć razem z chorymi ludźmi. Spacerowała po mieście,
szukając nowych znajomości i jakichś pozytywnych wrażeń. Zupełnie nie zrażała
się obojętnością młodej kobiety, do której się przysiadła. Widząc jej zadumę i oczywiste
przygnębienie, widząc jak nerwowo pociera palec, na którym błyszczała obrączka,
zapytała:
– Jesteś szczęśliwa w małżeństwie?
Zaskoczona osobistym pytaniem, a
jednocześnie tak bardzo potrzebująca jakiejkolwiek wskazówki, odpowiedziała szczerze, że nie.
Zofia popatrzyła na nią z troską jakby była jej matką, a jednocześnie jak
kumpela szturchnęła ją łokciem pod bok i z uśmiechem powiedziała:
– Mam dla ciebie historię... chcesz?
Chciała, podskórnie czuła, że to na tę
historię czekała bardzo długo.
– Mój świętej pamięci tatuś mawiał, że jak
do matury człowiek nie dojrzał, to i później też nie dojrzeje. Guzik prawda.
Dojrzewanie jest wtedy, gdy człowiek umie dojrzeć siebie prawdziwego. A to może
być zawsze. Ja miałam osiemnaście lat, gdy wyszłam za mąż, a rok później była
już Madzia. Dzieci sprawiają, że dorasta się w tempie przyspieszonym, ale jak
się za bardzo przyspiesza, to można w pędzie ominąć to i tamto. Ja akurat minęłam
siebie w tej gonitwie. Trochę mi potem zeszło z odgrzebywaniem starych tematów.
A to ważne jest, żeby człowiek wiedział, czego i dlaczego chce.
Mi się troszkę życie poplątało. Długo
myślałam, że to przez niedojrzałość, ale już długi czas o tym rozmyślam i teraz
uważam, że nie rozbijamy się o niedojrzałość, ale o brak sztywnej formy. Wszędzie
o to chodzi, nie tylko małżeństwa sie rozbijają, gdy braknie kompasu i steru.
Nie powiem na początku było bajecznie. Ten mój Tadek to straszny
melepeta był, gadane miał jak polityk jakiś. Uwiódł mnie ot, tak! Bardzo był
przy tym przystojny, niewiele się musiał starać. Zachwycona chłopakiem w
mundurze, popędziłam pod ołtarz bez zastanowienia. Bo on w wojsku wtedy był, na przepustki
przyjeżdżał i tak się poznaliśmy na jakiejś zabawie. A potem tęskniliśmy jak
wariaci. Pisał do mnie długie listy i robił ołówkiem piękne szkice polnych
bukietów. Byłam zakochana po uszy. Ale gdy już wyszedł z wojska i gdy urodziłam
Madzię, to się zaczęły schody. Tatuś powiedział mi, że to w końcu życie
przyszło i żebym się ogarnęła. Jakoś nie mogłam, Tadek też nie umiał.
Moja Madzia jest dla mnie wszystkim, ale
poród miałam naprawdę ciężki i bardzo się bałam kolejnej ciąży. A było inaczej niż
teraz, świadomość inna. Ile awantur o łóżko! Ile podejrzeń o zdrady! Tadek lubił
zaglądać do kieliszka, zresztą jak wszyscy wtedy. Tylko, że on naprawdę lubił
wypić, a gdy wypił, to straszny dziad z niego wyłaził. I wtedy te awantury
pijackie o seks –Zofia złapała głębszy oddech i zamyśliła na chwilę, po czym
znowu zaczęła:
– No więc z Tadkiem przeżyłam dwadzieścia
dwa lata, z czego przez dwadzieścia powtarzałam, że jestem z nim tylko dla
Madzi. Obydwoje skupiliśmy się na niej zamiast na sobie. Gnaliśmy za jej
wykształceniem, za jej wakacjami, za jej przyjaciółmi, za jej chłopakiem i w
końcu mężem... Myśleliśmy, że kolejne sukcesy Madzi dadzą nam szczęście. Dawały
– jako rodzicom, ale już nie było nas jako pary. I gdy Madzia wyprowadziła się
z domu, zostaliśmy sami. Ale tak totalnie sami i bez celu. Poczułam, że nic
mnie już z nim nie łączy, że żyjemy pod jednym dachem, ale każde osobno. Wtedy
jeszcze tego nie widziałam, dopiero później dotarło, że uciekłam w macierzyństwo.
A wy macie dzieci?
– Nie, nie mamy. Nie wiem, czy chcemy...
– W macierzyństwo łatwo jest uciec. Bo
łatwiej kontrolować dziecko niż być żoną, taką prawdziwą żoną. Pozazdrościłam
wtedy Kryśce z pracy, która razem ze swoim mężem przez długie lata łowiła ryby.
Takie mieli hobby. Spędzali godziny nad jeziorem. Od zawsze tak robili, od
ślubu. Ja się jej nawet wcześniej pytałam, co ona w tym widzi, a ona mi mówiła,
że nic, że nie o ryby chodzi, że sobie wtedy mogą spokojnie pobyć ze sobą.
Dziwiłam się jej, że tak zostawia trójkę dzieci z babką i jedzie na te ryby z
samego rana. Dopiero gdy zabrakło Madzi, zrozumiałam wszystko, bo wtedy doświadczyłam
najstraszliwszej samotności. Niby byłam z kimś, kto miał być bliski –
najbliższy, ale czułam się najbardziej samotną osobą na ziemi. A ten najbliższy
wydawał się całkiem obcy.
I kiedy tak zostaliśmy z Tadkiem, on
zaczął jeszcze więcej pić, a ja ... no, co... ja zaczęłam jeździć po
sanatoriach i trochę na pielgrzymki. Uciekałam z domu jak tylko mogłam.
Uciekałam przed Tadkiem i dzisiaj wiem, że uciekałam też przed sobą i przed
problemami, które mieliśmy. Po prostu
znowu uciekałam. Zamiast rozwiązać, zamiast zawalczyć, zamiast jechać na te
ryby, od razu wszystko poddaliśmy jak gówniarze. Rozumiesz?
– Bardzo dobrze rozumiem – odpowiedziała,
ledwie łapiąc oddech. To było to, na co czekała! Zofia mówiła jej językiem,
Zofia mówiła o jej uczuciach, Zofia ją rozumiała. Wprawdzie inne czasy, inne
realia, inne cele, ale to dokładnie taka sama historia, ten sam schemat. Patrzyła
z niedowierzaniem na swój Drogowskaz.
– Ile jesteście razem? – dopytywała Zofia.
– Niedługo będzie dziesięć lat, za miesiąc
rocznica...
– Porządny człowiek?
– Bardzo porządny, ale już nie pożądany...
– Jest ktoś drugi?
Wstydziła się, więc tylko pokiwała
twierdząco głową.
– A wiesz, że ten drugi nie wypełni
pustki, która jest w środku? Ani on, ani nikt inny.
– Jak to?
– Rok po ślubie Madzi poznałam Henia.
– Miałaś romans?!
– Oj! Dziecko! Nie tylko romans. Wzięłam
rozwód i drugi raz wyszłam za mąż.
– No i? – wprost umierała z ciekawości.
Natychmiast chciała wiedzieć, czy warto układać sobie życie na nowo, czy warto
palić mosty, czy walka o miłość to walka o małżeństwo za wszelką cenę, czy może
jednak o uczucia, które wybuchły poza nim?
– Jesteśmy już dwadzieścia lat razem. A Henio
to całkowite przeciwieństwo Tadeusza. Abstynent, inteligent, oczytany. Zakochałam
się wtedy bardzo mocno. Nie sądziłam, że w moim wieku można się jeszcze tak
zakochać bez pamięci. Ale jak kobieta zafiksuje się na braki, to diabeł kusi
jak szalony – nie pomoże nic!
– Nie rozumiem, to jesteś szczęśliwa czy
nie?
– Teraz już tak, bo w końcu nauczyłam się być
szczęśliwą. Późno, ale lepiej późno niż wcale, znam takie babcie, które nadal
nie potrafią.
– Czyli warto było się rozwieść?
– Ja mogę ci powiedzieć tylko, co ja
myślę. A ja żałuję. Żałuję, że się rozwiodłam, bo to nie Tadek był przyczyną
mojego nieszczęścia i samotności. Stres i nieprzyjemności, jakie przeszłam w
związku z rozwodem, do dzisiaj pamiętam tak wyraźnie, jakby to było wczoraj.
Ktoś, kto nie przeżył rozwodu, nie jest sobie nawet w stanie wyobrazić, ile to
kosztuje. Naprawdę! Naprawdę, uwierz mi, nie jesteś w stanie sobie wyobrazić
stresu związanego z rozwodem.
Poza tym córka długo miała do mnie żal, bo
gdy zostawiłam Tadka, to on się stoczył zupełnie i został etatowym
alkoholikiem. I ja wiem, że to dorosły facet, że każdy za siebie odpowiada, ale
jak się już z kimś zwiążesz, jak z kimś przeżyjesz te dwadzieścia kilka lat, to
jednak też ponosisz jakąś odpowiedzialność za tę drugą osobę. Dzisiaj już
wyraźnie widzę swoją część winy, bo to nigdy nie jest jednostronne.
Żałuję, bo teraz po latach wiem, że nie
walczyliśmy jak należy, że oddaliśmy to małżeństwo walkowerem. I chyba ten brak
walki teraz mi bardzo doskwiera. Wiesz, ja teraz dopiero w drugim małżeństwie
zaczęłam widzieć wyraźnie. Zrozumiałam też, że to, co się widzi, od nas zależy,
od naszego nastawienia. Jak ciągle szukasz dziury w całym, to będziesz widzieć
tylko dziury. Żałuję, że tak późno dojrzałam siebie prawdziwą – Zofia zamyśliła
się chwilę, po czym wyznała:
– I jest jeszcze coś... ech... –
westchnęła i posmutniała od razu – moja Madzia też ma problemy w małżeństwie,
długo się o dzieci starali i nic z tego nie wyszło, a w dodatku tak się na tym
skoncentrowali, że stracili z oczu siebie samych. Ostatnio powiedziała mi, że
myśli o rozwodzie. Nie umiem się teraz uwolnić od poczucia winy, że jako matka
dałam jej zły przykład. Nie wiem jak jej wytłumaczyć, że zmieniając partnera
niekoniecznie zmieni swoje życie. Moje
zmieniło się, owszem, ale nie przez zmianę męża, ale przez zmianę siebie.
– No dobrze, zobaczyłaś swoje błędy,
naprawiłaś je, ale nie masz pewności, że gdybyś została, pardon, z tym
pijakiem, to ułożyłoby się tak samo dobrze... Bo co z jego połową winy?...
Ogarnąłby się? Masz pewność? Ty się starasz, zmieniasz, układasz na nowo, a on?
Kapciochy i pierdziochy, bo tak mu dobrze? Bo tylko ty masz problem? To są
twoje fanaberie i dziwactwa?
– Ale teraz to nie mówisz o mnie...
– Tak ogólnie mówię...
– Jeśli nie masz sobie nic do zarzucenia i
jeśli faktycznie walczyłaś o związek, to możesz się czuć sfrustrowana.
Rozumiem. Twój mąż cię nie szanuje?
– Nie o to chodzi.
– Ma kochankę?
– Nie... Nie wiem. Chyba nie... W sumie to
nawet mnie to nie bardzo interesuje, ale może gdyby miał kogoś, gdybym się o
tym dowiedziała, to wtedy łatwiej byłoby mi podjąć decyzję.
– Ty w sercu już podjęłaś decyzję, ale
rozum cię nie puszcza. A wiesz czemu? Bo nie masz żadnych twardych argumentów.
Wszystko opierasz na odczuciach, a odczucia są zmienne – raz wydaje ci się bliższy,
raz zupełnie obcy, raz go kochasz, a raz nienawidzisz...
– Też tak miałaś?
– Tak. Nadal tak mam. Każdy tak ma. Nad uczuciami trzeba panować, inaczej
jesteś jak pijany i ślepy jeździec na
dzikim koniu. Nigdy nie wiesz, gdzie dojedziesz ani w jakim stanie i czy
nie zginiesz gdzieś przez przypadek. Każde zakochanie kiedyś się skończy. Nie
ma znaczenia czy to jest Tadek, czy Heniek. Po kilku latach małżeństwa zawsze
są problemy, o które tłuczesz głową jak w mur. Ale nie mur jest problemem,
tylko twoja głowa. Ty musisz się w sobie poukładać. To jest najtrudniejsze. Ja
do dzisiaj pewnych rzeczy nie umiem, choć wiem, co powinnam. Jak zmienisz jeden
klocek w układance, to reszta też musi się zmienić. Zacznij od swojej połowy i
zrób wszystko, ale naprawdę wszystko, aby to naprawić i zrób to dla siebie,
żeby nie mieć sobie nic do zarzucenia. I chyba o to najbardziej w życiu chodzi.
Nie o dojrzałość, która z wiekiem gdzieś przyjdzie, ale o to, by nie mieć sobie
nic do zarzucenia, żeby mieć pewność, że w danym czasie zrobiłaś wszystko, co
mogłaś, że naprawdę się starałaś.
Była rozczarowana. Nie takiej historii się
spodziewała. Przygnębiona wracała do domu, w którym nikt na nią nie czekał,
więc nie spieszyła się zbytnio i trochę błądziła wąskimi uliczkami w centrum
miasta. Nagle, na jednej z kamienic przeczytała wypisany sprayem cytat: „Przyjacielu, kochać to czasownik. Uczucie miłości jest owocem tego czasownika.”
Zaczęła więc rozmyślać o tym, co
powiedziała Zofia, o tym, by walczyć i odejść dopiero mając twarde argumenty i
aby nie dawać się uczuciom. Wtedy właśnie postanowiła oddać władzę rozumowi, bo
choć płakało w niej serce, to wiedziała, że przynajmniej głowa nie będzie tak
boleć i może zesztywniałe mięśnie trochę odpuszczą.
I wtedy właśnie dojrzała – dojrzała
siebie. Bolało bardzo.
Bolało, gdy zrozumiała siebie, swoje
potrzeby, swoje ograniczenia i wiedziała już na pewno, że nie nadaje się na
etatową kochankę, że nie uniesie rozwodu, że ma – przynajmniej w tym okresie
swego życia – zbyt wrażliwe, choć mocno rozchwiane, sumienie. Najbardziej
bolało, gdy zrywała tę piękną znajomość. Chociaż nie – bardziej wtedy, gdy
zrozumiała, że ta znajomość nie jest wcale taka piękna, że będzie z tego tylko
piękna katastrofa.
Bolało też wtedy, gdy w obiecanym sobie
milczeniu znosiła przez długi czas rozmaite wyskoki męża. Bolało, gdy zaczęła
się dla niego starać, a on tego nie doceniał.
Bolało, gdy wyobrażała sobie jak inaczej, jak piękniej, jak
romantyczniej mogłoby być, gdyby... Więc któregoś dnia przestała sobie
wyobrażać i zajęła się tym, co tu i teraz.
Nie było to podniecające, ale za to
realne, namacalane i w końcu zaczęło przynosić owoce – uśmiech, żart, kwiaty,
komplement, jakieś szybkie „dziękuję” i jeszcze więcej kwiatów, i jakiś
pocałunek inny niż zwykle, jakiś seks, więcej seksu, lepszy seks. Miłość.
Etykiety:
kobieta,
kryzys,
love,
love story,
małżeństwo,
mężczyzna,
miłosna rutyna,
miłość,
młodość,
opowiadanie,
romans,
seks,
wirtualna znajomość,
wspomnienia,
zdrada,
związek
sobota, 3 listopada 2018
Janka i Kazek
Właśnie
wróciłam z rodzinnych stron, gdzie zapaliłam kilka zniczy z okazji
Wszystkich Świętych. Na cmentarzu spotkałam Jolkę. Grzeczności,
uprzejmości, pitu-pitu. Gdy się pożegnałyśmy, odprowadziłam ją wzrokiem
aż do grobu jej rodziców. I tak się zadumałam nad ich życiem przez
chwilę i jeszcze chwilę... zaduma nie opuściła aż do teraz, gdy
włączyłam komputer, aby Wam coś napisać. Napisać znowu o miłości.
Miałam wtedy może z dziesięć lat, może ciut mniej, gdy odkryłam, że oni
się naprawdę kochają i że to, co widzę każdego dnia, jest pięknym tego
dowodem.
Zwykła wiejska para. Nie dorobili się majątku. Z
szóstki dzieci troje już nie żyje. Oni sami też już pomarli nie
doczekawszy złotych godów. Najpierw zmarł Kazek, a Janka dwa tygodnie
później. Ich dzieci przyjęły to jako oczywistość – bo mama bez taty nie
mogła żyć. Kropka. Stali się dla mnie wzorem romantycznej miłości
małżeńskiej wyrażonej w powtarzalnych codziennych czynnościach, które
może na początku są romantyczne i podniecające, ale praktykowane przez
długie lata wchodzą w nawyk, stają się zwyczajnie-niezwyczajnym rytuałem
wykonywanym bez zastanowienia. Stają się także, dla niczego
nieświadomej pary, wzmocnieniem miłosnych fundamentów.
Janka
zawsze nosiła chustkę na głowie. Była pogodna, okrąglutka i niska.
Wyglądała jak piłeczka. Kazek był od niej kilkanaście lat starszy.
Ususzony jak pasikonik. Opalony słońcem i Popularnymi bez filtra,
wyglądał jak Cygan. Kazek codziennie chodził w marynarce, nawet na
traktor tak się ubierał. I gumiaki. Taki miał stajl.
Kazek był
rolnikiem, a Janka pracowała w miejscowej fabryce papieru znajdującej
się w odległości spacerowej od ich domu. Odkąd się zatrudniła w tej
fabryce zaraz po ślubie, Kazek każdego dnia rano i każdego dnia po
południu woził ją do pracy i z pracy – na rowerze. Zawsze siedziała na
ramie przed nim. Wracając do domu, wesoło rozmawiali. Ona żywiołowa,
śmiejąca się głośno, on raczej cichy, szepczący jej coś do ucha.
Codziennie przez wiele lat widziałam ten obrazek. Janka i Kazek
zestarzeli się w końcu – ona przytyła, on skruszał, rower zbrzydł, ale
codziennie jeździli tak samo jak młodzi.
Sąsiad Józiek, wredny
staruch, którego bały się wszystkie dzieci w okolicy, dokuczał im
czasami. Kiedyś słyszałam jak mówił do taty, że stare to a głupie, że
jak wypierdolą, to gnaty połamią. Dziwił się Kazkowi, że babę wozi na
ramie każdy dzień, przejść by się mogła, bo niedaleko ma. Myślę sobie,
że nie tylko Józiek im dokuczał, że pewnie było więcej takich
serdecznych, których żal ściskał na widok cudzych przyzwyczajeń głęboko
zakorzenionych w życiu wyrosłym na żyznej glebie miłości.
Dużo
myślałam o miłości, paląc znicze w tym roku. Gdy opowiadałam mężowi o
Jance i Kazku, zdałam sobie sprawę, że też wypielęgnowaliśmy coś, co
jest dla mnie czasem denerwującym przyzwyczajeniem, a co dla innych może
być przepięknym wzorem. Zdałam sobie sprawę z tego, że im więcej
przyzwyczajeń wyrośnie na glebie zakochania, motyli w brzuchu i
ognistych nocy, tym później, gdy pojawi się emocjonalny chłód, zdechną
motyle, a łóżko będzie służyło już głównie do chrapania, to dawne
nasycenie niezauważalnymi odruchami miłości będzie jednym z parasoli
ochronnych.
Mąż mój ilekroć wychodzi z domu, całuje mnie na
pożegnanie i wita się buziakiem, gdy wraca. Jest to nawyk z początku
naszego związku. Rzadko są to ogniste pocałunki (oj, nie pamiętam już
kiedy taki się zdarzył), przeważnie to królicze ciumki, czyli szybkie
całusy bez żadnych doznań. Nie chodzi jednak o doznania, gdy między nami
jest w porządku, ale o przełamanie swojej niechęci, gdy się pokłócimy.
Bywa (owszem, bywa!) że doprowadzi mnie do białej gorączki i nie chcę,
aby się do mnie zbliżał. Wtedy zakrada się i całuje mnie w ramię lub w
plecy. Wychodzi, a ja sobie myślę, że głupia jestem, że nie wiadomo, co
się może zdarzyć tego dnia, może to nasz ostatni pocałunek i wtedy
biegnę za nim, aby go naprawdę pocałować.
Jestem pewna, że Kazek
nie raz nie miał ochoty jechać po Jankę, że zły był na nią i myślał, że
dobrze jej zrobi spacer. I Janka też nie zawsze miała ochotę wsiadać na
tę ramę i wtulać się w męża, więc wsiadała obrażona, więc nie
rozmawiała, więc udawała, że wcale jej nie rusza ten oddech na szyi i
łaskotanie za uchem...
wtorek, 30 października 2018
Love Story
Love Story ze specjalną dedykacją dla facebookowego znajomego: Sotyrisa
UWAGA!
Produkt zawiera cukier, lukier i miód, dosłodzony fruktozą... Niewskazany dla malkontentów, desperatów, nieszczęśliwie zakochanych, niezakochanych, samotnych samodzielnie i samotnych w związkach. Minister Zdrowia ostrzega, czytanie o szczęściu innych grozi zgryzotą własną.
UWAGA!
Produkt zawiera cukier, lukier i miód, dosłodzony fruktozą... Niewskazany dla malkontentów, desperatów, nieszczęśliwie zakochanych, niezakochanych, samotnych samodzielnie i samotnych w związkach. Minister Zdrowia ostrzega, czytanie o szczęściu innych grozi zgryzotą własną.
Tyle tytułem wstępu.
Studia. Duże miasto i ja – grzeczna dziewczyna z
prowincji (choć lepiej pasuje „ze wsi”, bo w słowie prowincja brakuje
potencjału dziury goniącej dziurę, a w słowie wieś wiele się ich zmieści, a nawet
ptaki zawracające na skraju do „nie ma nic dalej”). Przywiodła mnie tu nauka i
marzenie o wielkiej miłości.
Na miłości zależało mi cholernie i chyba najbardziej, ale
przez to cholernie najbardziej, nie chciałam decydować zbyt szybko. Ludzie we wsi
plotkowali, że zostanę zakonnicą. Słyszałam też złośliwe uwagi na temat swoich
wygórowanych wymagań. Święty Augustyn czytany często do poduszki radził, żeby
pracować tak, jakby wszystko zależało od człowieka, ale ufać tak, jakby wszystko
zależało od Boga. Modliłam się zatem gorliwie o miłość i jak zwariowana umawiałam
z chłopakami. Już w pierwszym semestrze zaliczyłam tyle randek, ile
większość ludzi w ciągu całego swojego życia.
Najpierw zachwycali mnie
ścisłowcy, potem odjechani artyści, wyrzeźbieni sportowcy, oczytani humaniści, chłopcy
z duszpasterstwa i dla równowagi zbuntowani ateiści z trawką za uchem. Na
randki (ale tylko pierwsze!) chadzałam częściej niż na wykłady. Nie traciłam
czasu na drugie spotkanie, jeśli na pierwszym nic nie zaklikało. A nie klikało.
Cisza i susza.
To było w lutym. Zaraz po sesji. Weszłam do niego
przypadkiem, myląc któregoś wieczora piętra w akademiku. W pokoju panował
półmrok i niesamowity porządek, który od razu rzucił mi się w oczy. Stał przy
stoliku i łyżeczką nabierał cukier, ale zanim wsypał do kubka z herbatą, został
zaskoczony moim nagłym wtargnięciem, podniósł więc głowę i popatrzył na mnie.
Czas się zatrzymał.
Stałam zahipnotyzowana głębokim aż do szpiku duszy i
łagodnie dzikim spojrzeniem jego czarnych sarnich oczu. Był cały piękny.
Świeży. Prawdziwy. Coś mamrotałam niewyraźnie o piętrach, że pokoje pomyliłam,
że też tu mieszkam. Wyciągnął rękę. Podałam swoją. Uśmiechnął się i
przedstawił. A jego uśmiech ożywiał oczy, błyszczały. Tonęłam
w nich. Ledwie łapałam oddech. Zupełnie nie pamiętam słów, które między nami
padły. Do własnego pokoju wróciłam, ale drogi też nie pamiętam. Zamknęłam za
sobą drzwi, a Anka zapytała, co się stało.
– Właśnie poznałam swoją przyszłość.
Anka od razu domyśliła się, że chodzi o faceta.
– Jak ma na imię?
– Przedstawił się jakoś dziwnie... Nobel? ...
– Może Norbert? Nobel to nazwisko... – skorygowała.
– Nie, nie... Norbert nie... cholera...
– Nie dopytałaś?!
– Nie...
Postanowiłam, że nazajutrz pokręcę się po jego piętrze.
Nie pamiętałam jednak, czy to było piętro niżej czy wyżej, więc na wszelki
wypadek kręciłam się raz tu, raz tu. Bez skutku.
Na portierni pracował pan
Zbynio. Lubiliśmy się. Ja jego za dobre serce dla gołębi, a on mnie chyba za to
samo i za słoiki z gulaszem, które przywoziłam z domu. Matka do dzisiaj nie
wie, że w wielkim mieście stałam się wege. Któregoś wieczora zagadnęłam Zbynia,
czy mógłby mi pomóc w kłopocie sercowym. Zgodził się, zacierając przy tym ręce.
– Dawaj nazwisko, młoda – rzucił, otwierając książkę z
listą mieszkańców.
– Nie znam... może spróbujemy po imieniu? – niepewnie
zapytałam.
– No takie numery też przechodziłem... to jakie to imię?
Nobla na liście nie było. Norberta też nie. A Zbyniu do
dziś mi nie wierzy, że byłam wtedy trzeźwa.
Mijały kolejne dni i tygodnie. Choroba najpierw
zaatakowała nogi, szwendałam się jak nawiedzona po akademikowych korytarzach w
poszukiwaniu mojej miłości. Potem poszło na wzrok, prawie każdy brunet spotkany
na ulicy miał jego oczy. Ostatni poddał się mózg:
– Trudno! Wywieszę ogłoszenia – zakomunikowałam Ance. Popatrzyła na mnie z
politowaniem.
– Wieżo warowna, jakiś psychopata wywiesił ci białą flagę!
– zaśmiała się Anka.
– Co?...
– Ostatnio obiecywałaś sobie... poczekaj, poczekaj, kiedy
to było, dzisiaj jest dwudziesty... a,
widzisz! To już cały miesiąc temu piękny Wojciech odwołał cię SMS-em. Pamiętasz
sytuację? Mówiłaś, że nie zrobisz żadnego ruchu, że to facet ciebie będzie
podrywał, a ty cytuję, kochana: „kłody pod nogi i wieża warowna, niech się
stara, niech mu zależy”. Pitu – pitu, ble-ble-ble!
– No bardzo śmieszne, nie widzisz jak się zakochałam?
– Widzę, trzeci raz w tym roku... a jeszcze luty się nie
skończył.
– Nie, nie... tamte to były tylko zauroczenia, chwilowe,
na jedną randkę... a potem nie kiełkowało.
– Wiesz co? Poczekaj jeszcze ze dwa tygodnie i też nie
wykiełkuje.
Za radą Anki czekałam. Nie żebym jej szczególnie ufała w
tej materii, ale chciałam jej pokazać, że mnie naprawdę wzięło.
W szesnastym dniu po rozmowie z Anką, w trzydziestym
pierwszym dniu po drugim przeszukiwaniu listy mieszkańców, w trzydziestym ósmym
dniu po pierwszym przeszukiwaniu, w czterdziestym siódmym dniu po naszym
spotkaniu, gdy na portierni siedziała gruba Jolka, gdy Anka zakuwała do
kolokwium z teorii języka, a ja już w piżamie kończyłam malować paznokcie u stóp,
usłyszałam pukanie do drzwi.
– Proszę!
Do pokoju wszedł on. Tak po prostu. Moje piękne sarnie
oczy. W jednej sekundzie eksplodowałam radością, poderwałam się z krzesła,
zbierając paprochy na świeżo wylakierowane paznokcie.
– Jak mnie znalazłeś?! – zapytałam z niepohamowaną radością,
nie zastanawiając się nawet, czy to wypada mówić takie rzeczy zamiast „dzień
dobry”.
– Cześć – przywitał się i ogarnął wzrokiem nasz pokój – Powiedziałaś
mi, gdzie mieszkasz. Nie pamiętasz?
– Nie, umknęło mi... – odpowiedziałam zaskoczona. Wiedział,
gdzie mieszkam i kazał mi tyle czekać?!... Co za gość!
– Pomyślałem, że może wyszlibyśmy gdzieś razem i poznali
trochę lepiej?
– Jasne... Czemu nie... – odpowiedziałam, choć wszystko
krzyczało we mnie: „dlaczego tak późno?”
– Nie byłem jeszcze na wystawie World Press Photo, a ty?
– I ja nie byłam.
– A masz ochotę? Bo nie widzę entuzjazmu...
W istocie mój entuzjazm opadł, ale nie ze względu na
wystawę, lecz nurtujące mnie pytanie, czemu musiałam na niego aż tak długo
czekać. Stwierdziłam jednak, że nie będę roztrząsać tego problemu przy Ance.
Wyjdę z nim i co najwyżej zaliczę kolejne nieudane spotkanie.
– Popatrz jaka dzikuska, nawet mnie nie przedstawiła!
Anka jestem! – współlokatorka wstała z łóżka i wyciągnęła rękę w kierunku mojego gościa.
– Jacek, miło mi.
Jacek??! Jak ja z niego Nobla zrobiłam?!! Anka podniosła
jedną brew i spojrzała na mnie wymownie. Kochana Anka... dobrze, że miała refleks
i głowę na karku w przeciwnym razie nadal nie wiedziałabym jak ma na imię.
Umówiliśmy się na sobotę. Wieczór był po prostu sympatyczny,
a Jacek okazał się niezwykle miłym i radosnym mężczyzną. Nie był szurniętym
artystą, nie miał bicepsa zrobionego na siłce, nie ubierał się w drogie ciuchy,
nie miał tatuaży, nie palił, nie ćpał, nie grał na gitarze, nie chadzał na
spotkania modlitewne, nie był prymusem, nigdy nie powtarzał roku. Zwykły
chłopak o pięknych oczach, którymi mnie hipnotyzował.
Gdy wracaliśmy do akademika, zaproponował spacer po
miejskim parku. Weszliśmy przez dziurę w płocie, jak wszystkie pary chodzące tu
nocą. Zapytałam go wtedy, dlaczego tak zwlekał z zaproszeniem, skoro wiedział, gdzie
mieszkam. Odpowiedział, że musiał sobie poukładać pewne sprawy. Nie pozwoliłam
zostawić się z taką odpowiedzią.
– Jakie sprawy?
– Sercowe.
– Tak będziemy się bawić w zgadywanie po literce, czy
powiesz od razu coś więcej?
– Chcesz konkretów, prokuratorze? – zaśmiał się wesoło i łokciem trącił mnie pod bok jak starą kumpelę – No, dobrze. Wtedy, gdy
pomyliłaś pokoje spotykałem się z kimś, ale ta relacja była bardzo chwiejna.
Musiałem jasno określić, na czym stoję. Nie lubię niedomówień i zabaw za
plecami. Dlatego nie chciałem niczego zaczynać, dopóki nie wyjaśniłem tamtej sprawy.
Tamto skończone.
– Zerwałeś z dziewczyną dla mnie?
– Nie. Nie zerwałbym związku dla nieznajomej... – zawiesił
głos – ...nawet bardzo ładnej – popatrzył z
uśmiechem – Stałaś się jedynie impulsem do zrobienia porządków w źle
funkcjonującym układzie.
Miałam nadzieję, że mówi prawdę, że uporządkował swoje
sprawy i że nie czeka na niego dziewczyna. Zrobiło się nastrojowo. Byłam pewna,
że zechce się przytulić, może pocałować, ale usłyszałam:
– Późno już. Wracajmy.
Popatrzyłam na zegarek wskazywał dwudziestą pierwszą
trzydzieści. Dwudziesta pierwsza trzydzieści w sobotę! To nawet jak na porządną
studentkę bardzo młoda godzina. Przez całą drogę do akademika zastanawiałam się,
co zrobiłam nie tak i czemu tak wcześnie skończył nasze spotkanie. Za dwie
dziesiąta stałam już pod swoimi drzwiami nieprzytulona, niepocałowana, jedynie
podziękowana za miły wieczór.
– Porażka – oznajmiłam Ance, wchodząc do pokoju. Ta
dopiero szykowała się do wyjścia.
– Co?! Ty już?
– No, już...
– Co się stało?
– Sęk w tym, że nie wiem... już nic nie wiem i nie
rozumiem. Wydawało mi się, że było miło i sympatycznie, że spędzimy ze sobą
trochę więcej czasu, że może mnie pocałuje...
– Nie całujesz się na pierwszych randkach... –
przypomniała mi, doklejając z otwartymi ustami kolejną kępkę rzęs.
– Z nim bym akurat mogła... Nawet więcej bym mogła... A on
nic...
– Nic a nic?
– Nawet mnie za rękę nie złapał, ani pod rękę, ani ...no
nic. Chyba mu się jednak nie podobam, choć powiedział, że niby tak. Jestem
pewna, że już nie będzie drugiej randki.
Trzy dni później znowu stał w moich drzwiach.
– Może wyskoczymy na piwo?
Wzięta z zaskoczenia zgodziłam się, choć niespecjalnie
miałam ochotę. Ciągle byłam urażona tak wcześnie skończoną randką i brakiem fizycznego
zainteresowania z jego strony.
– Ja mu teraz pokażę – powiedziałam do Anki, gdy wyszedł.
Przez dwa dni kilkakrotnie przymierzyłam wszystkie nasze
ciuchy – znaczy moje i Anki. W końcu kupiłam rozpinaną bordową bluzeczkę z
dekoltem. Dopasowaną. Idealnie komponowała się z ołówkową elastyczną spódnicą.
Zestaw podkreślał wcięcia i krągłości.
Czekał na mnie pod teatrem, widziałam
jak z daleka mnie obserwuje, widziałam, że błądzi wzrokiem po liniach mojego
ciała. Z każdym moim krokiem był coraz bardziej zadowolony. I ja też!
Zaproponował przytulną knajpkę słynącą z wielu
zakamarków, w których zaszywały się chętnie zakochane pary. Czyli jednak! –
pomyślałam lekko podniecona – Podobam mu się. Gdy dotarliśmy na miejsce, wybrał
stolik w oknie. W oknie! – z widokiem na ulicę pełną spacerowiczów, turystów i
innych gapiów. Traciłam nadzieję na pomyślny rozwój tej znajomości.
– Pamiętasz ten dzień, gdy wpadłam przez pomyłkę do
twojego pokoju? – zaczęłam, gdyż chciałam wrócić do jego imienia. Byłam prawie
pewna, że nie przedstawił się jako Jacek.
– Tak pamiętam, ale to nie był mój pokój. Byłem wtedy u
Agnieszki. Nie mieszkam w akademiku.
Aaaaa... dlatego się nie spotkaliśmy! Dlatego nie
przyszedł po mnie, tylko umówiliśmy się pod teatrem. Jasne. Zaczyna się to spinać.
– Dlaczego pytasz?
– Bo jestem prawie pewna, że nie przedstawiłeś się swoim
imieniem...
– Nazywają mnie Nobel.
– Aspirujesz?
– Kto by nie chciał, co? – uśmiechnął się – Nazywam się
Robel, kumple zmienili literkę jeszcze w podstawówce i tak się przyjęło. Nikt
ze znajomych nie woła inaczej.
No tak, banalne. Aż mi siebie żal.
Wieczór mijał zupełnie jak poprzedni, w sympatycznej
atmosferze. Rozmawialiśmy o różnych sprawach, zgadzaliśmy się w wielu kwestiach,
podobne poglądy, podobne rodziny. Wspominałam, że ma śliczne
oczy? Nie wytrzymałam i powiedziałam mu o tym. Trudno. Pierwszy komplement padnie z
moich ust. Niech stracę - pomyślałam. Patrzył na mnie przez chwilę bez słowa, po czym
odpowiedział:
– Ty też mi się podobasz. Wiesz o tym, prawda?
– A niby skąd mam wiedzieć...?
– Gdybyś mi się nie podobała, nie przyszedłbym do ciebie.
– Niby tak... ale dobrze jest czasem coś usłyszeć, a nie
tylko się domyślać. Z domysłów bzdury wychodzą, smuty straszne i okropne
nieporozumienia. Nie chcę się niczego domyślać. Nie takiej relacji szukam.
Uśmiechnął się i popatrzył z zadowoleniem. Miałam
wrażenie, że spodobała mu się moja postawa.
– Konkretna jesteś, co? I zadziorna ... – jego wzrok od
razu obudził wszystkie moje motyle, jeśli miałam jakiekolwiek wątpliwości, to właśnie
zniknęły – Podobasz mi się – kontynuował – Oczy masz ładne. Uśmiech masz śliczny.
I na tym etapie chyba nie wypada mi mówić, co tam jeszcze mną kręci. Zatem kropka.
– Patrzył z rozbawieniem, chyba lekkim podnieceniem, ale też dużą pewnością
siebie. Nawet mnie nie dotknął, a moje ciało jak plastelina poddawało się
wirującym w powietrzu emocjom. Zrobiłby ze mną wszystko, co by mu się tylko
zamarzyło, po co miałby odwagę sięgnąć albo tylko poprosić. W zamian za to
odprowadził mnie do akademika, a w drodze dotknął mojego ramienia jeden raz, chcąc
mnie odsunąć od krawędzi chodnika, którym szedł, zataczając się, jakiś zmęczony
człowiek. W tym drobnym geście opiekuńczości było tyle charakteru, że zadrżałam
i już przez całą drogę nie mogłam się wewnętrznie uspokoić. Pożegnał mnie jak
poprzednio pod drzwiami pokoju, uprzejmie podziękował za spotkanie i wyraził
nadzieję na kolejne.
– Anka, ja oszaleję. On mnie doprowadza do ekstremalnej
huśtawki emocjonalnej... to jest nie do wytrzymania.
– Ty nie wytrzymujesz na huśtawce emocjonalnej? To chyba
świat się kończy albo masz menopauzę. Weź się przebadaj.
– Bardzo zabawne, ha – ha – ha!
– To chyba kosa na kamień trafiła, co?
– A może on jest impotentem? Albo ukrytym gejem?
– A może po prostu porządnym facetem?
– Taaa... Anka, takich nie ma! Na moich kilkudziesięciu
już randkach każdy próbował nawiązać jakiś kontakt fizyczny – mniej lub
bardziej odpowiedni do sytuacji. Wiadomo, zboków nie brakuje. Ale on, popatrz – wie, że mi się
podoba, powiedział, że ja mu się podobam i nawet mnie za rękę nie złapał. To
jednak jest dziwne.
I dziwnym pozostało przez kolejnych dwanaście spotkań.
Chodziliśmy na obiady, kolacje, do kościoła, na koncerty i do kina. I w końcu
nadszedł ten majowy wieczór.
Było bardzo ciepło. Spacerowaliśmy wzdłuż ruchliwych alei
obsadzonych krzakami bzu. W powietrzu unosił się jego słodki zapach. I nagle,
Jacek wybiegł na jezdnię, rozpiął koszulę, zatrzymał przy tym
jakiś samochód, klęknął, ściągnął tę swoją koszulę i wziął coś w ręce przez materiał. Patrzyłam oszołomiona wręcz. Zbliżył się do mnie taki półnagi z zawiniątkiem w rękach.
– One ciągle to robią. To już czwarta koszula –
poinformował, a ja nadal patrzyłam oczami cielaka, bo zupełnie nie wiedziałam, co to się właśnie
wydarzyło. Jacek podszedł do płotu, za którym były ogródki działkowe, uniósł
siatkę i wpuścił tam jeża.
– No idź, wariacie! – pożegnał się z nim czule. Odwrócił się i powoli podszedł do
mnie. A ja nie mogłam się powstrzymać – oczy mi biegały po jego nagim torsie, ale łapały też jego wzrok i widziałam, że
czytał z nich wtedy wszystko, całe moje pożądanie. I wiedziałam też, że jeżeli teraz na nie
nie odpowie, to będzie już nasze ostatnie spotkanie. I on też to wiedział. Podszedł bardzo blisko, popatrzył na mnie z góry, chwilę jeszcze drażnił mnie
wzrokiem, a potem pochylił i pocałował w szyję tuż za uchem, szepcząc:
– Dłużej nie wytrzymam...
I pocałował, i całuje do dziś.
Subskrybuj:
Posty (Atom)