Love Story ze specjalną dedykacją dla facebookowego znajomego: Sotyrisa
UWAGA!
Produkt zawiera cukier, lukier i miód, dosłodzony fruktozą... Niewskazany dla malkontentów, desperatów, nieszczęśliwie zakochanych, niezakochanych, samotnych samodzielnie i samotnych w związkach. Minister Zdrowia ostrzega, czytanie o szczęściu innych grozi zgryzotą własną.
UWAGA!
Produkt zawiera cukier, lukier i miód, dosłodzony fruktozą... Niewskazany dla malkontentów, desperatów, nieszczęśliwie zakochanych, niezakochanych, samotnych samodzielnie i samotnych w związkach. Minister Zdrowia ostrzega, czytanie o szczęściu innych grozi zgryzotą własną.
Tyle tytułem wstępu.
Studia. Duże miasto i ja – grzeczna dziewczyna z
prowincji (choć lepiej pasuje „ze wsi”, bo w słowie prowincja brakuje
potencjału dziury goniącej dziurę, a w słowie wieś wiele się ich zmieści, a nawet
ptaki zawracające na skraju do „nie ma nic dalej”). Przywiodła mnie tu nauka i
marzenie o wielkiej miłości.
Na miłości zależało mi cholernie i chyba najbardziej, ale
przez to cholernie najbardziej, nie chciałam decydować zbyt szybko. Ludzie we wsi
plotkowali, że zostanę zakonnicą. Słyszałam też złośliwe uwagi na temat swoich
wygórowanych wymagań. Święty Augustyn czytany często do poduszki radził, żeby
pracować tak, jakby wszystko zależało od człowieka, ale ufać tak, jakby wszystko
zależało od Boga. Modliłam się zatem gorliwie o miłość i jak zwariowana umawiałam
z chłopakami. Już w pierwszym semestrze zaliczyłam tyle randek, ile
większość ludzi w ciągu całego swojego życia.
Najpierw zachwycali mnie
ścisłowcy, potem odjechani artyści, wyrzeźbieni sportowcy, oczytani humaniści, chłopcy
z duszpasterstwa i dla równowagi zbuntowani ateiści z trawką za uchem. Na
randki (ale tylko pierwsze!) chadzałam częściej niż na wykłady. Nie traciłam
czasu na drugie spotkanie, jeśli na pierwszym nic nie zaklikało. A nie klikało.
Cisza i susza.
To było w lutym. Zaraz po sesji. Weszłam do niego
przypadkiem, myląc któregoś wieczora piętra w akademiku. W pokoju panował
półmrok i niesamowity porządek, który od razu rzucił mi się w oczy. Stał przy
stoliku i łyżeczką nabierał cukier, ale zanim wsypał do kubka z herbatą, został
zaskoczony moim nagłym wtargnięciem, podniósł więc głowę i popatrzył na mnie.
Czas się zatrzymał.
Stałam zahipnotyzowana głębokim aż do szpiku duszy i
łagodnie dzikim spojrzeniem jego czarnych sarnich oczu. Był cały piękny.
Świeży. Prawdziwy. Coś mamrotałam niewyraźnie o piętrach, że pokoje pomyliłam,
że też tu mieszkam. Wyciągnął rękę. Podałam swoją. Uśmiechnął się i
przedstawił. A jego uśmiech ożywiał oczy, błyszczały. Tonęłam
w nich. Ledwie łapałam oddech. Zupełnie nie pamiętam słów, które między nami
padły. Do własnego pokoju wróciłam, ale drogi też nie pamiętam. Zamknęłam za
sobą drzwi, a Anka zapytała, co się stało.
– Właśnie poznałam swoją przyszłość.
Anka od razu domyśliła się, że chodzi o faceta.
– Jak ma na imię?
– Przedstawił się jakoś dziwnie... Nobel? ...
– Może Norbert? Nobel to nazwisko... – skorygowała.
– Nie, nie... Norbert nie... cholera...
– Nie dopytałaś?!
– Nie...
Postanowiłam, że nazajutrz pokręcę się po jego piętrze.
Nie pamiętałam jednak, czy to było piętro niżej czy wyżej, więc na wszelki
wypadek kręciłam się raz tu, raz tu. Bez skutku.
Na portierni pracował pan
Zbynio. Lubiliśmy się. Ja jego za dobre serce dla gołębi, a on mnie chyba za to
samo i za słoiki z gulaszem, które przywoziłam z domu. Matka do dzisiaj nie
wie, że w wielkim mieście stałam się wege. Któregoś wieczora zagadnęłam Zbynia,
czy mógłby mi pomóc w kłopocie sercowym. Zgodził się, zacierając przy tym ręce.
– Dawaj nazwisko, młoda – rzucił, otwierając książkę z
listą mieszkańców.
– Nie znam... może spróbujemy po imieniu? – niepewnie
zapytałam.
– No takie numery też przechodziłem... to jakie to imię?
Nobla na liście nie było. Norberta też nie. A Zbyniu do
dziś mi nie wierzy, że byłam wtedy trzeźwa.
Mijały kolejne dni i tygodnie. Choroba najpierw
zaatakowała nogi, szwendałam się jak nawiedzona po akademikowych korytarzach w
poszukiwaniu mojej miłości. Potem poszło na wzrok, prawie każdy brunet spotkany
na ulicy miał jego oczy. Ostatni poddał się mózg:
– Trudno! Wywieszę ogłoszenia – zakomunikowałam Ance. Popatrzyła na mnie z
politowaniem.
– Wieżo warowna, jakiś psychopata wywiesił ci białą flagę!
– zaśmiała się Anka.
– Co?...
– Ostatnio obiecywałaś sobie... poczekaj, poczekaj, kiedy
to było, dzisiaj jest dwudziesty... a,
widzisz! To już cały miesiąc temu piękny Wojciech odwołał cię SMS-em. Pamiętasz
sytuację? Mówiłaś, że nie zrobisz żadnego ruchu, że to facet ciebie będzie
podrywał, a ty cytuję, kochana: „kłody pod nogi i wieża warowna, niech się
stara, niech mu zależy”. Pitu – pitu, ble-ble-ble!
– No bardzo śmieszne, nie widzisz jak się zakochałam?
– Widzę, trzeci raz w tym roku... a jeszcze luty się nie
skończył.
– Nie, nie... tamte to były tylko zauroczenia, chwilowe,
na jedną randkę... a potem nie kiełkowało.
– Wiesz co? Poczekaj jeszcze ze dwa tygodnie i też nie
wykiełkuje.
Za radą Anki czekałam. Nie żebym jej szczególnie ufała w
tej materii, ale chciałam jej pokazać, że mnie naprawdę wzięło.
W szesnastym dniu po rozmowie z Anką, w trzydziestym
pierwszym dniu po drugim przeszukiwaniu listy mieszkańców, w trzydziestym ósmym
dniu po pierwszym przeszukiwaniu, w czterdziestym siódmym dniu po naszym
spotkaniu, gdy na portierni siedziała gruba Jolka, gdy Anka zakuwała do
kolokwium z teorii języka, a ja już w piżamie kończyłam malować paznokcie u stóp,
usłyszałam pukanie do drzwi.
– Proszę!
Do pokoju wszedł on. Tak po prostu. Moje piękne sarnie
oczy. W jednej sekundzie eksplodowałam radością, poderwałam się z krzesła,
zbierając paprochy na świeżo wylakierowane paznokcie.
– Jak mnie znalazłeś?! – zapytałam z niepohamowaną radością,
nie zastanawiając się nawet, czy to wypada mówić takie rzeczy zamiast „dzień
dobry”.
– Cześć – przywitał się i ogarnął wzrokiem nasz pokój – Powiedziałaś
mi, gdzie mieszkasz. Nie pamiętasz?
– Nie, umknęło mi... – odpowiedziałam zaskoczona. Wiedział,
gdzie mieszkam i kazał mi tyle czekać?!... Co za gość!
– Pomyślałem, że może wyszlibyśmy gdzieś razem i poznali
trochę lepiej?
– Jasne... Czemu nie... – odpowiedziałam, choć wszystko
krzyczało we mnie: „dlaczego tak późno?”
– Nie byłem jeszcze na wystawie World Press Photo, a ty?
– I ja nie byłam.
– A masz ochotę? Bo nie widzę entuzjazmu...
W istocie mój entuzjazm opadł, ale nie ze względu na
wystawę, lecz nurtujące mnie pytanie, czemu musiałam na niego aż tak długo
czekać. Stwierdziłam jednak, że nie będę roztrząsać tego problemu przy Ance.
Wyjdę z nim i co najwyżej zaliczę kolejne nieudane spotkanie.
– Popatrz jaka dzikuska, nawet mnie nie przedstawiła!
Anka jestem! – współlokatorka wstała z łóżka i wyciągnęła rękę w kierunku mojego gościa.
– Jacek, miło mi.
Jacek??! Jak ja z niego Nobla zrobiłam?!! Anka podniosła
jedną brew i spojrzała na mnie wymownie. Kochana Anka... dobrze, że miała refleks
i głowę na karku w przeciwnym razie nadal nie wiedziałabym jak ma na imię.
Umówiliśmy się na sobotę. Wieczór był po prostu sympatyczny,
a Jacek okazał się niezwykle miłym i radosnym mężczyzną. Nie był szurniętym
artystą, nie miał bicepsa zrobionego na siłce, nie ubierał się w drogie ciuchy,
nie miał tatuaży, nie palił, nie ćpał, nie grał na gitarze, nie chadzał na
spotkania modlitewne, nie był prymusem, nigdy nie powtarzał roku. Zwykły
chłopak o pięknych oczach, którymi mnie hipnotyzował.
Gdy wracaliśmy do akademika, zaproponował spacer po
miejskim parku. Weszliśmy przez dziurę w płocie, jak wszystkie pary chodzące tu
nocą. Zapytałam go wtedy, dlaczego tak zwlekał z zaproszeniem, skoro wiedział, gdzie
mieszkam. Odpowiedział, że musiał sobie poukładać pewne sprawy. Nie pozwoliłam
zostawić się z taką odpowiedzią.
– Jakie sprawy?
– Sercowe.
– Tak będziemy się bawić w zgadywanie po literce, czy
powiesz od razu coś więcej?
– Chcesz konkretów, prokuratorze? – zaśmiał się wesoło i łokciem trącił mnie pod bok jak starą kumpelę – No, dobrze. Wtedy, gdy
pomyliłaś pokoje spotykałem się z kimś, ale ta relacja była bardzo chwiejna.
Musiałem jasno określić, na czym stoję. Nie lubię niedomówień i zabaw za
plecami. Dlatego nie chciałem niczego zaczynać, dopóki nie wyjaśniłem tamtej sprawy.
Tamto skończone.
– Zerwałeś z dziewczyną dla mnie?
– Nie. Nie zerwałbym związku dla nieznajomej... – zawiesił
głos – ...nawet bardzo ładnej – popatrzył z
uśmiechem – Stałaś się jedynie impulsem do zrobienia porządków w źle
funkcjonującym układzie.
Miałam nadzieję, że mówi prawdę, że uporządkował swoje
sprawy i że nie czeka na niego dziewczyna. Zrobiło się nastrojowo. Byłam pewna,
że zechce się przytulić, może pocałować, ale usłyszałam:
– Późno już. Wracajmy.
Popatrzyłam na zegarek wskazywał dwudziestą pierwszą
trzydzieści. Dwudziesta pierwsza trzydzieści w sobotę! To nawet jak na porządną
studentkę bardzo młoda godzina. Przez całą drogę do akademika zastanawiałam się,
co zrobiłam nie tak i czemu tak wcześnie skończył nasze spotkanie. Za dwie
dziesiąta stałam już pod swoimi drzwiami nieprzytulona, niepocałowana, jedynie
podziękowana za miły wieczór.
– Porażka – oznajmiłam Ance, wchodząc do pokoju. Ta
dopiero szykowała się do wyjścia.
– Co?! Ty już?
– No, już...
– Co się stało?
– Sęk w tym, że nie wiem... już nic nie wiem i nie
rozumiem. Wydawało mi się, że było miło i sympatycznie, że spędzimy ze sobą
trochę więcej czasu, że może mnie pocałuje...
– Nie całujesz się na pierwszych randkach... –
przypomniała mi, doklejając z otwartymi ustami kolejną kępkę rzęs.
– Z nim bym akurat mogła... Nawet więcej bym mogła... A on
nic...
– Nic a nic?
– Nawet mnie za rękę nie złapał, ani pod rękę, ani ...no
nic. Chyba mu się jednak nie podobam, choć powiedział, że niby tak. Jestem
pewna, że już nie będzie drugiej randki.
Trzy dni później znowu stał w moich drzwiach.
– Może wyskoczymy na piwo?
Wzięta z zaskoczenia zgodziłam się, choć niespecjalnie
miałam ochotę. Ciągle byłam urażona tak wcześnie skończoną randką i brakiem fizycznego
zainteresowania z jego strony.
– Ja mu teraz pokażę – powiedziałam do Anki, gdy wyszedł.
Przez dwa dni kilkakrotnie przymierzyłam wszystkie nasze
ciuchy – znaczy moje i Anki. W końcu kupiłam rozpinaną bordową bluzeczkę z
dekoltem. Dopasowaną. Idealnie komponowała się z ołówkową elastyczną spódnicą.
Zestaw podkreślał wcięcia i krągłości.
Czekał na mnie pod teatrem, widziałam
jak z daleka mnie obserwuje, widziałam, że błądzi wzrokiem po liniach mojego
ciała. Z każdym moim krokiem był coraz bardziej zadowolony. I ja też!
Zaproponował przytulną knajpkę słynącą z wielu
zakamarków, w których zaszywały się chętnie zakochane pary. Czyli jednak! –
pomyślałam lekko podniecona – Podobam mu się. Gdy dotarliśmy na miejsce, wybrał
stolik w oknie. W oknie! – z widokiem na ulicę pełną spacerowiczów, turystów i
innych gapiów. Traciłam nadzieję na pomyślny rozwój tej znajomości.
– Pamiętasz ten dzień, gdy wpadłam przez pomyłkę do
twojego pokoju? – zaczęłam, gdyż chciałam wrócić do jego imienia. Byłam prawie
pewna, że nie przedstawił się jako Jacek.
– Tak pamiętam, ale to nie był mój pokój. Byłem wtedy u
Agnieszki. Nie mieszkam w akademiku.
Aaaaa... dlatego się nie spotkaliśmy! Dlatego nie
przyszedł po mnie, tylko umówiliśmy się pod teatrem. Jasne. Zaczyna się to spinać.
– Dlaczego pytasz?
– Bo jestem prawie pewna, że nie przedstawiłeś się swoim
imieniem...
– Nazywają mnie Nobel.
– Aspirujesz?
– Kto by nie chciał, co? – uśmiechnął się – Nazywam się
Robel, kumple zmienili literkę jeszcze w podstawówce i tak się przyjęło. Nikt
ze znajomych nie woła inaczej.
No tak, banalne. Aż mi siebie żal.
Wieczór mijał zupełnie jak poprzedni, w sympatycznej
atmosferze. Rozmawialiśmy o różnych sprawach, zgadzaliśmy się w wielu kwestiach,
podobne poglądy, podobne rodziny. Wspominałam, że ma śliczne
oczy? Nie wytrzymałam i powiedziałam mu o tym. Trudno. Pierwszy komplement padnie z
moich ust. Niech stracę - pomyślałam. Patrzył na mnie przez chwilę bez słowa, po czym
odpowiedział:
– Ty też mi się podobasz. Wiesz o tym, prawda?
– A niby skąd mam wiedzieć...?
– Gdybyś mi się nie podobała, nie przyszedłbym do ciebie.
– Niby tak... ale dobrze jest czasem coś usłyszeć, a nie
tylko się domyślać. Z domysłów bzdury wychodzą, smuty straszne i okropne
nieporozumienia. Nie chcę się niczego domyślać. Nie takiej relacji szukam.
Uśmiechnął się i popatrzył z zadowoleniem. Miałam
wrażenie, że spodobała mu się moja postawa.
– Konkretna jesteś, co? I zadziorna ... – jego wzrok od
razu obudził wszystkie moje motyle, jeśli miałam jakiekolwiek wątpliwości, to właśnie
zniknęły – Podobasz mi się – kontynuował – Oczy masz ładne. Uśmiech masz śliczny.
I na tym etapie chyba nie wypada mi mówić, co tam jeszcze mną kręci. Zatem kropka.
– Patrzył z rozbawieniem, chyba lekkim podnieceniem, ale też dużą pewnością
siebie. Nawet mnie nie dotknął, a moje ciało jak plastelina poddawało się
wirującym w powietrzu emocjom. Zrobiłby ze mną wszystko, co by mu się tylko
zamarzyło, po co miałby odwagę sięgnąć albo tylko poprosić. W zamian za to
odprowadził mnie do akademika, a w drodze dotknął mojego ramienia jeden raz, chcąc
mnie odsunąć od krawędzi chodnika, którym szedł, zataczając się, jakiś zmęczony
człowiek. W tym drobnym geście opiekuńczości było tyle charakteru, że zadrżałam
i już przez całą drogę nie mogłam się wewnętrznie uspokoić. Pożegnał mnie jak
poprzednio pod drzwiami pokoju, uprzejmie podziękował za spotkanie i wyraził
nadzieję na kolejne.
– Anka, ja oszaleję. On mnie doprowadza do ekstremalnej
huśtawki emocjonalnej... to jest nie do wytrzymania.
– Ty nie wytrzymujesz na huśtawce emocjonalnej? To chyba
świat się kończy albo masz menopauzę. Weź się przebadaj.
– Bardzo zabawne, ha – ha – ha!
– To chyba kosa na kamień trafiła, co?
– A może on jest impotentem? Albo ukrytym gejem?
– A może po prostu porządnym facetem?
– Taaa... Anka, takich nie ma! Na moich kilkudziesięciu
już randkach każdy próbował nawiązać jakiś kontakt fizyczny – mniej lub
bardziej odpowiedni do sytuacji. Wiadomo, zboków nie brakuje. Ale on, popatrz – wie, że mi się
podoba, powiedział, że ja mu się podobam i nawet mnie za rękę nie złapał. To
jednak jest dziwne.
I dziwnym pozostało przez kolejnych dwanaście spotkań.
Chodziliśmy na obiady, kolacje, do kościoła, na koncerty i do kina. I w końcu
nadszedł ten majowy wieczór.
Było bardzo ciepło. Spacerowaliśmy wzdłuż ruchliwych alei
obsadzonych krzakami bzu. W powietrzu unosił się jego słodki zapach. I nagle,
Jacek wybiegł na jezdnię, rozpiął koszulę, zatrzymał przy tym
jakiś samochód, klęknął, ściągnął tę swoją koszulę i wziął coś w ręce przez materiał. Patrzyłam oszołomiona wręcz. Zbliżył się do mnie taki półnagi z zawiniątkiem w rękach.
– One ciągle to robią. To już czwarta koszula –
poinformował, a ja nadal patrzyłam oczami cielaka, bo zupełnie nie wiedziałam, co to się właśnie
wydarzyło. Jacek podszedł do płotu, za którym były ogródki działkowe, uniósł
siatkę i wpuścił tam jeża.
– No idź, wariacie! – pożegnał się z nim czule. Odwrócił się i powoli podszedł do
mnie. A ja nie mogłam się powstrzymać – oczy mi biegały po jego nagim torsie, ale łapały też jego wzrok i widziałam, że
czytał z nich wtedy wszystko, całe moje pożądanie. I wiedziałam też, że jeżeli teraz na nie
nie odpowie, to będzie już nasze ostatnie spotkanie. I on też to wiedział. Podszedł bardzo blisko, popatrzył na mnie z góry, chwilę jeszcze drażnił mnie
wzrokiem, a potem pochylił i pocałował w szyję tuż za uchem, szepcząc:
– Dłużej nie wytrzymam...
I pocałował, i całuje do dziś.
Śledzia poproszę, ale tylko dlatego, że lubię. Historia z happy endem, takie też są potrzebne. Dla zachowania równowagi przede wszystkim.
OdpowiedzUsuńCzekalam końca.Zaskakujące.Uwielbiam takie historie.
OdpowiedzUsuń