wtorek, 30 października 2018

Love Story


Love Story ze specjalną dedykacją dla facebookowego znajomego: Sotyrisa
UWAGA!
Produkt zawiera cukier, lukier i miód, dosłodzony fruktozą... Niewskazany dla malkontentów, desperatów, nieszczęśliwie zakochanych, niezakochanych, samotnych samodzielnie i samotnych w związkach. Minister Zdrowia ostrzega, czytanie o szczęściu innych grozi zgryzotą własną.
Tyle tytułem wstępu.

Studia. Duże miasto i ja – grzeczna dziewczyna z prowincji (choć lepiej pasuje „ze wsi”, bo w słowie prowincja brakuje potencjału dziury goniącej dziurę, a w słowie wieś wiele się ich zmieści, a nawet ptaki zawracające na skraju do „nie ma nic dalej”). Przywiodła mnie tu nauka i marzenie o wielkiej miłości.
Na miłości zależało mi cholernie i chyba najbardziej, ale przez to cholernie najbardziej, nie chciałam decydować zbyt szybko. Ludzie we wsi plotkowali, że zostanę zakonnicą. Słyszałam też złośliwe uwagi na temat swoich wygórowanych wymagań. Święty Augustyn czytany często do poduszki radził, żeby pracować tak, jakby wszystko zależało od człowieka, ale ufać tak, jakby wszystko zależało od Boga. Modliłam się zatem gorliwie o miłość i jak zwariowana umawiałam z chłopakami. Już w pierwszym semestrze zaliczyłam tyle randek, ile większość ludzi w ciągu całego swojego życia. 
Najpierw zachwycali mnie ścisłowcy, potem odjechani artyści, wyrzeźbieni sportowcy, oczytani humaniści, chłopcy z duszpasterstwa i dla równowagi zbuntowani ateiści z trawką za uchem. Na randki (ale tylko pierwsze!) chadzałam częściej niż na wykłady. Nie traciłam czasu na drugie spotkanie, jeśli na pierwszym nic nie zaklikało. A nie klikało. Cisza i susza.
To było w lutym. Zaraz po sesji. Weszłam do niego przypadkiem, myląc któregoś wieczora piętra w akademiku. W pokoju panował półmrok i niesamowity porządek, który od razu rzucił mi się w oczy. Stał przy stoliku i łyżeczką nabierał cukier, ale zanim wsypał do kubka z herbatą, został zaskoczony moim nagłym wtargnięciem, podniósł więc głowę i popatrzył na mnie.
Czas się zatrzymał.
Stałam zahipnotyzowana głębokim aż do szpiku duszy i łagodnie dzikim spojrzeniem jego czarnych sarnich oczu. Był cały piękny. Świeży. Prawdziwy. Coś mamrotałam niewyraźnie o piętrach, że pokoje pomyliłam, że też tu mieszkam. Wyciągnął rękę. Podałam swoją. Uśmiechnął się i przedstawił. A jego uśmiech ożywiał oczy, błyszczały. Tonęłam w nich. Ledwie łapałam oddech. Zupełnie nie pamiętam słów, które między nami padły. Do własnego pokoju wróciłam, ale drogi też nie pamiętam. Zamknęłam za sobą drzwi, a Anka zapytała, co się stało.
– Właśnie poznałam swoją przyszłość.
Anka od razu domyśliła się, że chodzi o faceta.
– Jak ma na imię?
– Przedstawił się jakoś dziwnie... Nobel? ...
– Może Norbert? Nobel to nazwisko... – skorygowała.
– Nie, nie... Norbert nie... cholera...
– Nie dopytałaś?!
– Nie...
Postanowiłam, że nazajutrz pokręcę się po jego piętrze. Nie pamiętałam jednak, czy to było piętro niżej czy wyżej, więc na wszelki wypadek kręciłam się raz tu, raz tu. Bez skutku. 
Na portierni pracował pan Zbynio. Lubiliśmy się. Ja jego za dobre serce dla gołębi, a on mnie chyba za to samo i za słoiki z gulaszem, które przywoziłam z domu. Matka do dzisiaj nie wie, że w wielkim mieście stałam się wege. Któregoś wieczora zagadnęłam Zbynia, czy mógłby mi pomóc w kłopocie sercowym. Zgodził się, zacierając przy tym ręce.
– Dawaj nazwisko, młoda – rzucił, otwierając książkę z listą mieszkańców.
– Nie znam... może spróbujemy po imieniu? – niepewnie zapytałam.
– No takie numery też przechodziłem... to jakie to imię?
Nobla na liście nie było. Norberta też nie. A Zbyniu do dziś mi nie wierzy, że byłam wtedy trzeźwa.
Mijały kolejne dni i tygodnie. Choroba najpierw zaatakowała nogi, szwendałam się jak nawiedzona po akademikowych korytarzach w poszukiwaniu mojej miłości. Potem poszło na wzrok, prawie każdy brunet spotkany na ulicy miał jego oczy. Ostatni poddał się mózg:
– Trudno! Wywieszę ogłoszenia –  zakomunikowałam Ance. Popatrzyła na mnie z politowaniem.
– Wieżo warowna, jakiś psychopata wywiesił ci białą flagę! – zaśmiała się Anka.
– Co?...
– Ostatnio obiecywałaś sobie... poczekaj, poczekaj, kiedy to było, dzisiaj jest dwudziesty...  a, widzisz! To już cały miesiąc temu piękny Wojciech odwołał cię SMS-em. Pamiętasz sytuację? Mówiłaś, że nie zrobisz żadnego ruchu, że to facet ciebie będzie podrywał, a ty cytuję, kochana: „kłody pod nogi i wieża warowna, niech się stara, niech mu zależy”. Pitu – pitu, ble-ble-ble!
– No bardzo śmieszne, nie widzisz jak się zakochałam?
– Widzę, trzeci raz w tym roku... a jeszcze luty się nie skończył.
– Nie, nie... tamte to były tylko zauroczenia, chwilowe, na jedną randkę... a potem nie kiełkowało.
– Wiesz co? Poczekaj jeszcze ze dwa tygodnie i też nie wykiełkuje.
Za radą Anki czekałam. Nie żebym jej szczególnie ufała w tej materii, ale chciałam jej pokazać, że mnie naprawdę wzięło.
W szesnastym dniu po rozmowie z Anką, w trzydziestym pierwszym dniu po drugim przeszukiwaniu listy mieszkańców, w trzydziestym ósmym dniu po pierwszym przeszukiwaniu, w czterdziestym siódmym dniu po naszym spotkaniu, gdy na portierni siedziała gruba Jolka, gdy Anka zakuwała do kolokwium z teorii języka, a ja już w piżamie kończyłam malować paznokcie u stóp, usłyszałam pukanie do drzwi.
– Proszę!
Do pokoju wszedł on. Tak po prostu. Moje piękne sarnie oczy. W jednej sekundzie eksplodowałam radością, poderwałam się z krzesła, zbierając paprochy na świeżo wylakierowane paznokcie.
– Jak mnie znalazłeś?! – zapytałam z niepohamowaną radością, nie zastanawiając się nawet, czy to wypada mówić takie rzeczy zamiast „dzień dobry”.
– Cześć – przywitał się i ogarnął wzrokiem nasz pokój – Powiedziałaś mi, gdzie mieszkasz. Nie pamiętasz?
– Nie, umknęło mi... – odpowiedziałam zaskoczona. Wiedział, gdzie mieszkam i kazał mi tyle czekać?!... Co za gość!
– Pomyślałem, że może wyszlibyśmy gdzieś razem i poznali trochę lepiej?
– Jasne... Czemu nie... – odpowiedziałam, choć wszystko krzyczało we mnie: „dlaczego tak późno?”
– Nie byłem jeszcze na wystawie World Press Photo, a ty?
– I ja nie byłam.
– A masz ochotę? Bo nie widzę entuzjazmu...
W istocie mój entuzjazm opadł, ale nie ze względu na wystawę, lecz nurtujące mnie pytanie, czemu musiałam na niego aż tak długo czekać. Stwierdziłam jednak, że nie będę roztrząsać tego problemu przy Ance. Wyjdę z nim i co najwyżej zaliczę kolejne nieudane spotkanie.
– Popatrz jaka dzikuska, nawet mnie nie przedstawiła! Anka jestem! – współlokatorka wstała z łóżka i wyciągnęła rękę w kierunku mojego gościa.
– Jacek, miło mi.
Jacek??! Jak ja z niego Nobla zrobiłam?!! Anka podniosła jedną brew i spojrzała na mnie wymownie. Kochana Anka... dobrze, że miała refleks i głowę na karku w przeciwnym razie nadal nie wiedziałabym jak ma na imię.
Umówiliśmy się na sobotę. Wieczór był po prostu sympatyczny, a Jacek okazał się niezwykle miłym i radosnym mężczyzną. Nie był szurniętym artystą, nie miał bicepsa zrobionego na siłce, nie ubierał się w drogie ciuchy, nie miał tatuaży, nie palił, nie ćpał, nie grał na gitarze, nie chadzał na spotkania modlitewne, nie był prymusem, nigdy nie powtarzał roku. Zwykły chłopak o pięknych oczach, którymi mnie hipnotyzował.
Gdy wracaliśmy do akademika, zaproponował spacer po miejskim parku. Weszliśmy przez dziurę w płocie, jak wszystkie pary chodzące tu nocą. Zapytałam go wtedy, dlaczego tak zwlekał z zaproszeniem, skoro wiedział, gdzie mieszkam. Odpowiedział, że musiał sobie poukładać pewne sprawy. Nie pozwoliłam zostawić się z taką odpowiedzią.
– Jakie sprawy?
– Sercowe.
– Tak będziemy się bawić w zgadywanie po literce, czy powiesz od razu coś więcej?
– Chcesz konkretów, prokuratorze? – zaśmiał się wesoło i łokciem trącił mnie pod bok jak starą kumpelę – No, dobrze. Wtedy, gdy pomyliłaś pokoje spotykałem się z kimś, ale ta relacja była bardzo chwiejna. Musiałem jasno określić, na czym stoję. Nie lubię niedomówień i zabaw za plecami. Dlatego nie chciałem niczego zaczynać, dopóki nie wyjaśniłem tamtej sprawy. Tamto skończone.
– Zerwałeś z dziewczyną dla mnie?
– Nie. Nie zerwałbym związku dla nieznajomej... – zawiesił głos – ...nawet bardzo ładnej – popatrzył z uśmiechem – Stałaś się jedynie impulsem do zrobienia porządków w źle funkcjonującym układzie.
Miałam nadzieję, że mówi prawdę, że uporządkował swoje sprawy i że nie czeka na niego dziewczyna. Zrobiło się nastrojowo. Byłam pewna, że zechce się przytulić, może pocałować, ale usłyszałam:
– Późno już. Wracajmy.
Popatrzyłam na zegarek wskazywał dwudziestą pierwszą trzydzieści. Dwudziesta pierwsza trzydzieści w sobotę! To nawet jak na porządną studentkę bardzo młoda godzina. Przez całą drogę do akademika zastanawiałam się, co zrobiłam nie tak i czemu tak wcześnie skończył nasze spotkanie. Za dwie dziesiąta stałam już pod swoimi drzwiami nieprzytulona, niepocałowana, jedynie podziękowana za miły wieczór.
– Porażka – oznajmiłam Ance, wchodząc do pokoju. Ta dopiero szykowała się do wyjścia.
– Co?! Ty już?
– No, już...
– Co się stało?
– Sęk w tym, że nie wiem... już nic nie wiem i nie rozumiem. Wydawało mi się, że było miło i sympatycznie, że spędzimy ze sobą trochę więcej czasu, że może mnie pocałuje...
– Nie całujesz się na pierwszych randkach... – przypomniała mi, doklejając z otwartymi ustami kolejną kępkę rzęs.
– Z nim bym akurat mogła... Nawet więcej bym mogła... A on nic...
– Nic a nic?
– Nawet mnie za rękę nie złapał, ani pod rękę, ani ...no nic. Chyba mu się jednak nie podobam, choć powiedział, że niby tak. Jestem pewna, że już nie będzie drugiej randki.
Trzy dni później znowu stał w moich drzwiach.
– Może wyskoczymy na piwo?
Wzięta z zaskoczenia zgodziłam się, choć niespecjalnie miałam ochotę. Ciągle byłam urażona tak wcześnie skończoną randką i brakiem fizycznego zainteresowania z jego strony.
– Ja mu teraz pokażę – powiedziałam do Anki, gdy wyszedł.
Przez dwa dni kilkakrotnie przymierzyłam wszystkie nasze ciuchy – znaczy moje i Anki. W końcu kupiłam rozpinaną bordową bluzeczkę z dekoltem. Dopasowaną. Idealnie komponowała się z ołówkową elastyczną spódnicą. Zestaw podkreślał wcięcia i krągłości. 
Czekał na mnie pod teatrem, widziałam jak z daleka mnie obserwuje, widziałam, że błądzi wzrokiem po liniach mojego ciała. Z każdym moim krokiem był coraz bardziej zadowolony. I ja też!
Zaproponował przytulną knajpkę słynącą z wielu zakamarków, w których zaszywały się chętnie zakochane pary. Czyli jednak! – pomyślałam lekko podniecona – Podobam mu się. Gdy dotarliśmy na miejsce, wybrał stolik w oknie. W oknie! – z widokiem na ulicę pełną spacerowiczów, turystów i innych gapiów. Traciłam nadzieję na pomyślny rozwój tej znajomości.
– Pamiętasz ten dzień, gdy wpadłam przez pomyłkę do twojego pokoju? – zaczęłam, gdyż chciałam wrócić do jego imienia. Byłam prawie pewna, że nie przedstawił się jako Jacek.
– Tak pamiętam, ale to nie był mój pokój. Byłem wtedy u Agnieszki. Nie mieszkam w akademiku.
Aaaaa... dlatego się nie spotkaliśmy! Dlatego nie przyszedł po mnie, tylko umówiliśmy się pod teatrem. Jasne. Zaczyna się to spinać.
– Dlaczego pytasz?
– Bo jestem prawie pewna, że nie przedstawiłeś się swoim imieniem...
– Nazywają mnie Nobel.
– Aspirujesz?
– Kto by nie chciał, co? – uśmiechnął się – Nazywam się Robel, kumple zmienili literkę jeszcze w podstawówce i tak się przyjęło. Nikt ze znajomych nie woła inaczej.
No tak, banalne. Aż mi siebie żal.
Wieczór mijał zupełnie jak poprzedni, w sympatycznej atmosferze. Rozmawialiśmy o różnych sprawach, zgadzaliśmy się w wielu kwestiach, podobne poglądy, podobne rodziny. Wspominałam, że ma śliczne oczy? Nie wytrzymałam i powiedziałam mu o tym. Trudno. Pierwszy komplement padnie z moich ust. Niech stracę - pomyślałam. Patrzył na mnie przez chwilę bez słowa, po czym odpowiedział:
– Ty też mi się podobasz. Wiesz o tym, prawda?
– A niby skąd mam wiedzieć...?
– Gdybyś mi się nie podobała, nie przyszedłbym do ciebie.
– Niby tak... ale dobrze jest czasem coś usłyszeć, a nie tylko się domyślać. Z domysłów bzdury wychodzą, smuty straszne i okropne nieporozumienia. Nie chcę się niczego domyślać. Nie takiej relacji szukam.
Uśmiechnął się i popatrzył z zadowoleniem. Miałam wrażenie, że spodobała mu się moja postawa.
– Konkretna jesteś, co? I zadziorna ... – jego wzrok od razu obudził wszystkie moje motyle, jeśli miałam jakiekolwiek wątpliwości, to właśnie zniknęły – Podobasz mi się – kontynuował – Oczy masz ładne. Uśmiech masz śliczny. I na tym etapie chyba nie wypada mi mówić, co tam jeszcze mną kręci. Zatem kropka. – Patrzył z rozbawieniem, chyba lekkim podnieceniem, ale też dużą pewnością siebie. Nawet mnie nie dotknął, a moje ciało jak plastelina poddawało się wirującym w powietrzu emocjom. Zrobiłby ze mną wszystko, co by mu się tylko zamarzyło, po co miałby odwagę sięgnąć albo tylko poprosić. W zamian za to odprowadził mnie do akademika, a w drodze dotknął mojego ramienia jeden raz, chcąc mnie odsunąć od krawędzi chodnika, którym szedł, zataczając się, jakiś zmęczony człowiek. W tym drobnym geście opiekuńczości było tyle charakteru, że zadrżałam i już przez całą drogę nie mogłam się wewnętrznie uspokoić. Pożegnał mnie jak poprzednio pod drzwiami pokoju, uprzejmie podziękował za spotkanie i wyraził nadzieję na kolejne.
– Anka, ja oszaleję. On mnie doprowadza do ekstremalnej huśtawki emocjonalnej... to jest nie do wytrzymania.
– Ty nie wytrzymujesz na huśtawce emocjonalnej? To chyba świat się kończy albo masz menopauzę. Weź się przebadaj.
– Bardzo zabawne, ha – ha – ha!
– To chyba kosa na kamień trafiła, co?
– A może on jest impotentem? Albo ukrytym gejem?
– A może po prostu porządnym facetem?
– Taaa... Anka, takich nie ma! Na moich kilkudziesięciu już randkach każdy próbował nawiązać jakiś kontakt fizyczny – mniej lub bardziej odpowiedni do sytuacji. Wiadomo, zboków  nie brakuje. Ale on, popatrz – wie, że mi się podoba, powiedział, że ja mu się podobam i nawet mnie za rękę nie złapał. To jednak jest dziwne.
I dziwnym pozostało przez kolejnych dwanaście spotkań. Chodziliśmy na obiady, kolacje, do kościoła, na koncerty i do kina. I w końcu nadszedł ten majowy wieczór.
Było bardzo ciepło. Spacerowaliśmy wzdłuż ruchliwych alei obsadzonych krzakami bzu. W powietrzu unosił się jego słodki zapach. I nagle, Jacek wybiegł na jezdnię, rozpiął koszulę, zatrzymał przy tym jakiś samochód, klęknął, ściągnął tę swoją koszulę i wziął coś w ręce przez materiał. Patrzyłam oszołomiona wręcz. Zbliżył się do mnie taki półnagi z zawiniątkiem w rękach.
– One ciągle to robią. To już czwarta koszula – poinformował, a ja nadal patrzyłam oczami cielaka, bo zupełnie nie wiedziałam, co to się właśnie wydarzyło. Jacek podszedł do płotu, za którym były ogródki działkowe, uniósł siatkę i wpuścił tam jeża.
– No idź, wariacie! – pożegnał się z nim czule. Odwrócił się i powoli podszedł do mnie. A ja nie mogłam się powstrzymać oczy mi biegały po jego nagim torsie, ale łapały też jego wzrok i widziałam, że czytał z nich wtedy wszystko, całe moje pożądanie. I wiedziałam też, że jeżeli teraz na nie nie odpowie, to będzie już nasze ostatnie spotkanie. I on też to wiedział.  Podszedł bardzo blisko, popatrzył na mnie z góry, chwilę jeszcze drażnił mnie wzrokiem, a potem pochylił i pocałował w szyję tuż za uchem, szepcząc:
– Dłużej nie wytrzymam...
I pocałował, i całuje do dziś.

2 komentarze:

  1. Śledzia poproszę, ale tylko dlatego, że lubię. Historia z happy endem, takie też są potrzebne. Dla zachowania równowagi przede wszystkim.

    OdpowiedzUsuń
  2. Czekalam końca.Zaskakujące.Uwielbiam takie historie.

    OdpowiedzUsuń