Obsoleta


-1-


Stoję w gęstym tłumie wypełniającym kościół i czekam na show zwany Mszą o uzdrowienie. Nie bardzo wierzę w takie rzeczy. Wierzy Baśka – za mnie i za całą swoją rodzinę. Przyszła tu, żeby się modlić o trzeźwość dla męża, zdrowy kręgosłup dla matki i chyba o najprawdziwszy cud dla siostry w ostatniej fazie raka. Potrzebowała towarzystwa. Nie chciała iść sama, bała się diabłów, które wychodzą z ludzi na takich mszach. Gdy mi to powiedziała, to tylko resztkami sił czerpanych z ogromnej sympatii do niej, nie parsknęłam śmiechem. Tak długo naciskała, tak męczyła, że w końcu się zgodziłam.

Stoję więc, w tym ścisku i półmroku, który spowija kościół, poirytowana i wściekła – trochę na Baśkę, trochę na siebie. Do rozpoczęcia jeszcze bez mała pół godziny, a kościół już pęka w szwach. Jest bardzo ciasno, tak ciasno, że gdybym zemdlała, nikt by tego nie zauważył, bo nadal stałabym bez ruchu podtrzymywana przez napierających na mnie wiernych-widzów.

Właściwie nie bardzo jestem pewna, czy to wierni, czy widzowie? W tłumie w zasadzie wszyscy, cały przekrój społeczeństwa. Widzę ludzi ubogich, skromnie ubranych, w niedopasowanych rzeczach pamiętających modę lat osiemdziesiątych, ale są też piękne płaszcze najpewniej z kaszmiru, są kapelusze i kurtki z najnowszych kolekcji widzianych w galerii handlowej. Są ludzie młodzi i bardzo młodzi, matki z małymi dziećmi, staruszkowie, ludzie w sile wieku i ci zupełnie bez żadnych sił – na wózkach inwalidzkich, o laskach i kulach. Niektórzy rozmawiają między sobą cicho, inni się modlą, wielu rozgląda się ciekawie wokół. Totalny misz-masz.

Jestem też ja. Trzydziestopięcioletnia. Wykształcona. Niepłodna. Walcząca o ciążę od ośmiu lat. Trochę wierząca i niespecjalnie religijna. Nie prosiłam dotąd Boga o pomoc. Nie żebym wątpiła w Jego moc, raczej wierzyłam albo chciałam wierzyć. Proszenie Go jednak o dziecko uznałam za słabe, bo od pierwszej lekcji dotyczącej rozmnażania człowieka, przerażona wizją rodzenia, błagałam Go w swych dziecięcych jeszcze paciorkach, aby mi dzieci nie dawał.

Sama już nie wiem, kiedy przyczłapało do mnie ogromne jak mityczny stwór pragnienie dziecka. Wylewało się odruchami matczynej miłości względem piesków, kotków, cudzych bobasków, a nawet zwykłych starych niedorajd życiowych, które potrzebowały prowadzenia za rączkę. Matkowałam na zewnątrz, ryczałam wewnątrz, odpowiadając ciekawskim, że u mnie po staremu: dzieci nie mam, bo nie chcę.

Nowoczesna medycyna mi nie pomogła, choć od razu sięgnęłam po jej wybitnych przedstawicieli. Próbowałam też jej mniej nowoczesnego odłamu, więc dodatkowo prowadziłam kalendarzyk, piłam zioła i uprawiałam jogę. Relaksowaliśmy się dwa razy w roku w ciepłych krajach, bo ponoć na rajskich plażach pod wpływem alko, dzieci najładniej wychodzą. Straciliśmy majątek na prywatne wizyty u specjalistów, rozmaite badania, na te egzotyczne wakacje i specjalne diety. A kiedy zdawało mi się, że wyczerpałam temat, w moim życiu pojawiła się Baśka ze swoimi książkami o Bogu i modlitwami w różnych intencjach. „Zobaczysz, że się uda” – mówiła z entuzjazmem, gdy namawiała mnie na tę Mszę.

Wreszcie. Kościół rozbłysnął światłem. Mrużę oczy przyzwyczajone do romantycznego blasku kilku bocznych światełek. Zaczęło się. Z rozczarowaniem stwierdzam, że zwyczajnie. Wprawdzie jest kilku księży, ale wszystko się toczy normalnym trybem. Kazanie tendencyjne. Słyszę dokładnie to, czego się spodziewałam, czyli o potrzebie głębokiej wiary i ufności, a także o nie gaszeniu ognia nadziei. Po kazaniu zaczynają się modlitwy o uzdrowienie.

Prowadzący wychodzi przed ołtarz i zaczyna mówić w obcym języku. Trochę brzmi jak hebrajski, trochę jak język elfów – w zasadzie nie jestem pewna, co słyszę, ale muszę przyznać, że wieje egzotyką... kadzidłem i średniowieczem. Nagle, elegancki facet w idealnie skrojonym garniturze (znam się, bo pracowałam w salonach mody męskiej) pada z hukiem na drewnianą ławę, babcia siedząca obok zaczyna płakać, ktoś za mną krzyczy... Tłum poruszył się w podnieceniu. Robi się jakby ciaśniej, bardziej duszno i gorąco. Facetem w garniturze nikt się nie przejmuje, nikt mu nie udziela pomocy, nadal leży pokrzywiony na tej ławie, a babcia przesuwa paciorki różańca. Ksiądz zaczyna wymieniać uzdrowionych.

Słyszę, że ktoś właśnie wyleczył staw biodrowy, myślę sobie szyderczo, że kolejnym znikającym zawodem będzie ortopeda. „Uporczywe boleści głowy opuściły kobietę koło trzydziestki” – nadal wymienia prowadzący. Jest przejęty, poważny. Mam ochotę krzyknąć, że to cyrk, że komedia, ale nie jestem typem szczekacza, więc zbulwersowana przewracam tylko oczami w nadziei, że nikt mi tej karuzeli z oczu nie poczyta za uzdrowienie boleści głowy. I słyszę również, że młodej kobiecie zostaje przywrócona płodność. Nie robi to na mnie wrażenia, choć mogłoby. Nie czuję dreszczy, ani palącego ognia, nie mdleję, nawet mi słabo nie jest. To nie o mnie. Zdegustowana do granic wytrzymałości sterczę, jedyna zdrowa na umyśle wśród poruszonych, zapłakanych, rozmodlonych i najpewniej nadal chorych ludzi.

Decyduję się na wyjście z tego spektaklu. Próbuję się przeciskać, ale nie jest łatwo. Zauważa mnie zapłakana Baśka, składa przede mną ręce i robi maślane oczy. Cholerny brak asertywności!

Stoję naburmuszona. Pytam się Go, czy Mu to nie przeszkadza, takie dawanie nadziei ludziom chorym. Pal licho, staw biodrowy! Przecież tu są cierpiący ludzie na wózkach inwalidzkich, na silnych prochach, na skraju życia. „No weź! Mógłbyś chociaż walnąć na znak protestu jakimś gromem. Tak, tak - wiem, wiem, zdarzały się cuda. Nie przypominaj mi, pamiętam... ale jednak nie porównywałabym Jezusa do tego księdza-uzdrowiciela... Marny jest. Naprawdę mało przekonujący.” Zupełnie odpływam w swoich rozważaniach.

Gdy budzę się z moich wewnętrznych dialogów, spostrzegam, że to już prawie końcówka, bo spod tabernakulum rusza orszak księży z kielichami. Komunia. Nie idę, bo od kilku lat nie chodzę do spowiedzi. Mam trochę za uszami – On wie, ja wiem, ksiądz wiedzieć nie musi.

Robi się jeszcze ciaśniej, bo ludzie próbują zrobić przejście. Ksiądz unosi kielich ponad siebie, jakby chciał, by ludzka tłuszcza rozstąpiła się niczym Morze Czerwone przed Mojżeszem, ale nie udaje mu się ta sztuczka. Spocony przeciska się wzdłuż głównej nawy jakby szedł prosto do mnie. Jest poważny, być może ludzie myślą, że skupiony i nabożny, ale ja widzę te drgające z nerwów mięśnie na jego twarzy. Zmęczony jest chłopina, Msza trwa już dwie godziny, duszno, tłoczno. To tylko człowiek.

I gdy jest już kilka kroków ode mnie, przeszywa mnie dreszcz. Nie żadne tam uzdrowienie czy inne cuda, nic z tych rzeczy. Sama się wewnętrznie rozdygotałam, bo w sekundzie stanęła mi przed oczami scena z Ewangelii, w której kobieta chora na krwotok, widząc napierający na Jezusa tłum, myśli sobie, że samo dotknięcie się choćby końcówki jego szaty będzie dla niej uzdrowieniem. I faktycznie, dzieje się tak, dzięki jej silnej wierze. Gdy oczami wyobraźni zobaczyłam tę scenę, poczułam się jakbym tam była. Nadchodzący z kielichem ksiądz i ja w tym strasznym ścisku – taka niegotowa, ani na spotkanie z Nim, ani na rozmowę, ani nawet na szczerą modlitwę. Jedyne, co mogę zrobić, to niepostrzeżenie dotknąć się choćby końcówki tych kolorowych szat, które upociły biednego chłopinę niosącego w swych wątłych ramionach ukrytego Boga. Wszystko trwa zaledwie kilka sekund, ale czuję jak mieszają się we mnie wszystkie emocje: kpię z ludzi wokół i zazdroszczę im wiary, śmieszą mnie te obrządki, a jednocześnie sama chcę z nich skorzystać, zastanawiam się, czy pragnienie macierzyństwa zmąciło mi rozum, czy może dosypują czegoś do tych kadzideł, czy człowiek wierzący może uzdrawiać innych, czy to oni sami siebie uzdrawiają poprzez głęboką wiarę.

Nie muszę się praktycznie wcale ruszać, tylko wyciągnąć palec, by świadomie dotknąć, by powiedzieć Bogu: tak, chcę, proszę. Nikt tego nie zobaczy, nikt się nie zorientuje... Jedynie ja, gdy zaledwie muskam palcem srebrno-fioletowego ornatu, czuję zalewające mnie wzruszenie. Mam poczucie, że właśnie zwierzyłam się Komuś ważnemu ze swoich wielkich zmartwień i – co najważniejsze – On odpowiedział mi, że zrobi wszystko, co w Jego mocy.

Wychodzimy z kościoła przed dwudziestą, już dawno jest ciemno i zimno. Grudzień. Miasto pachnie grzańcem, jodłą i piernikami. Ruszyły przedświąteczne jarmarki.



-2-

6 grudnia. Mikołaj – coraz mniej święty, coraz bardziej bajkowy. Nie przeszkadza mi to. Lubię myśleć o reniferach, saniach na niebie i pisaniu listów do dziadka z Laponii. Od męża dostaję nowe perfumy, od losu – punktualną miesiączkę. Znowu się nie udało.

Od tamtego wieczora w kościele minęło zaledwie kilka dni. Myślę o nim intensywnie, starając się racjonalizować wydarzenia. Bardzo potrzebuję rozumieć, dotknąć, złapać dowodu, mieć pewność nad pewnościami, a tymczasem zostałam tylko z wewnętrznym poczuciem Jego Obecności, które na początku bardzo silne i przenikające, z czasem rozwodniło się we mnie. Wieczorem opowiadam wszystko Jarkowi, ale temat nie jest łatwy, dziwnie rozmawia się o Bogu, a jeszcze dziwniej o własnej z nim relacji, hamuję więc emocje, uogólniam, streszczam i  stwierdzam w końcu:

– Psychika mi padła. Za długo się staramy. Nabrałam nadziei... zupełnie bez sensu.

Udaję twardzielkę, ale jest mi przykro. A on zna mnie długo, więc wie, że pod spodem jest jeszcze kilka warstw nie do powiedzenia, tych ulubionych „nic się nie stało”, „nie ma o czym mówić”, które – gdyby im naprawdę spojrzeć w oczy – brzmią: „boli za bardzo”, „boję się przyznać nawet przed sobą”. Przytula mnie, całuje w czoło i pyta:

– Co kupimy rodzicom pod choinkę?

 Ja też znam go dobrze i wiem, że bojąc się najmniejszego nawet fałszu, nigdy nie nuci melodii serca, od razu zmienia płytę – mistrz emocjonalnych uników. Szanuję go ogromnie za szczerość, za czyste intencje, za uczciwość, a jednocześnie tak mnie wkurza ta jego sztywna i nieprzepuszczająca niczego skorupa. „Słuchając komerchy”, planujemy świąteczne wydatki.

Spędzamy tych kilka wolnych dni z rodzicami Jarka. Już od kilku lat nie pytają nas o dzieci, ale pamiętam ostatnią rozmowę z teściową na ten temat. Usłyszałam, że Jarek musi mnie bardzo kochać, skoro zgodził się na taki układ, bo ona zna swojego syna i wie, że na pewno chciałby zostać ojcem. Odpowiedziałam jej, że owszem chciałby mieć dzieci, ale ze mną, a nie za wszelką cenę z kim bądź. Nieco rozczarowana, ale i bez wyjścia, przyjęła czworonożne „wnuczęta”, które adoptowaliśmy z okazji pierwszej rocznicy ślubu. Dwa rozpieszczone koty znają ich dom jak swój własny, bo często zostają u „dziadków”, gdy wyjeżdżamy na wczasy lub dłuższe weekendy.

Rozłożyły się teraz na kanapie w salonie, przyglądajac ciekawie świątecznym ozdobom. Siadam przed choinką w towarzystwie kotki, biorę ją na kolana, przytulam się, a ona odpowiada przyjaznym mruczeniem. Patrzy na mnie łagodnie zielonymi oczami. Wydaje mi się, że rozumie jak nikt ból mojej niepłodności. Wysterylizowałam ją od razu, gdy zaczęła śpiewać pierwsze kocie serenady. Potem przytyła i zrobiła się leniwa. Kobiety w analogicznej sytuacji biorą tabletki, a kotki z wyciętą macicą korzystają bez ograniczeń z hormonalnego rollercoastera. Żal mi Ptyśki. Tłumaczę sobie, że tak trzeba, że wszyscy normalni tak robią, że mniejsze zło – ble-ble-ble! Wszystkie rozważania sprowadzam do tematu prokreacji. Zaczynam wariować od natrętnych myśli, które jak stado dzikich os obsiadły moje łono... i łono Ptyśki.

-3-

Nowy Rok zaczynam obolała. Łamie mnie w kościach i boli głowa. Najchętniej spałabym całymi dniami. Wracam z długiego świątecznego urlopu, a czuję się ogromnie zmęczona. W poniedziałkowy poranek przeklinam swoją pracę, gdyż jak w starym dowcipie nie wstaję, lecz zmartwychwstaję po nocy – ledwie żywa. W radiu podają, że zmarł David Bowie. Pada deszcz ze śniegiem. Ohyda.

Przy porannej toalecie zauważam plamienie. Dziwne, bo nie zdarzało mi się dotychczas. Czeka mnie ginekolog, znowu. Na wszelki wypadek wstępuję do apteki. Kupuję leki przeciw grypie i kilka testów ciążowych – trochę z przyzwyczajenia i trochę w nadziei, choć od razu łajam się w myślach za swoją naiwność.

Tysiące razy wyobrażałam sobie ten moment, gdy już wiem, że jestem w ciąży, a potem gdy chcę o tym powiedzieć Jarkowi. Widziałam siebie oczami wyobraźni, kupującą małe słodkie buciki i kartkę z gratulacjami dla tatusia. Obowiązkowo kolacja przy świecach.

Rozbieram się do prysznica, ale nie wytrzymuję – i wmawiając sobie, że nie mam nadziei na nic, i że to bez sensu – sikam na jeden z testów. Odkładam na umywalkę. Nie patrzę. Myję ręce. Przeglądam się w lusterku. Ściągam majtki. Jeszcze koszulka, ale zanim ona, kątem oka spoglądam... dwie kreski.

Wchodzę do kuchni rozebrana do połowy z plastikowym patyczkiem w dłoni. Patrzę na Jarka jak na egzaminatora, oczami pełnymi strachu i nadziei. On na mnie łypie badawczo znad kubeczka jogurtu. Zdezorientowany mierzy mnie wzrokiem od ubranej góry do gołego dołu i nie wie, czego od niego chcę.

– Popatrz! – wyciągam do niego rękę z testem – Jaki widzisz wynik?

Patrzy przez chwilę. Po czym stwierdza:

– Nie wiem. Masz jakąś instrukcję?

– Po co ci instrucja?! Dwie kreski widzisz czy jedną?!

– Dwie. Co to znaczy?

Spoglądam na niego niewidzącym spojrzeniem. Oddycham coraz szybciej. Zbiera mi się na płacz i na śmiech jednocześnie.

– Pozytywny...


-4-


– Data ostatniej miesiączki?

– Szóstego grudnia.

– Zapłodnienie naturalne?

– Tak.

Ginekolog – służbista nawet na mnie nie patrzy. A szkoda, może by się zaraził tym szczęściem, którym promieniuję? A może ma takich szczęść po dziurki w nosie i rzyga już cudzą radością? Nie wymagam od niego empatii, wszak to zwykła wizyta w przychodni. Chcę jedynie, aby mi potwierdził to, co już sama sprawdziłam pięcioma testami i badaniem krwi.

– Proszę się rozebrać od pasa w dół.

W prywatnych gabinetach jest osobny pokoik, w którym można się przygotować. Są jednorazowe spódniczki, przykrywające newralgicznie wstydliwe miejsca oraz moje ulubione jednorazowe paputki – luksus niepojęty za złoty pięćdziesiąt, który pozwala pokonać w godny sposób te kilka metrów między przebieralnią a fotelem.

Rozbieram się za parawanikiem i boso idę przez gabinet. Mam na sobie tunikę, więc nie świecę pośladkami. Nie patrzy na mnie, siedzi tyłem skupiony na swoim smartfonie. Gramolę się na fotel. Nienawidzę tego robić. Leżę. A on nadal smyra paluchami po smartfonie. Chciałabym już wiedzieć. Odpalać fajerwerki w sercu.

Podniósł się. Włącza USG. I jeszcze raz odpytywanka. Nazwisko, imię, data ostatniej miesiączki. Wklepuje po literce. Oszaleję. Nakłada prezerwatywę na głowicę, wyciska żel i wydaje suchą komendę:

– Szerzej nogi.

Takie badanie przeżyłam chyba kilkadziesiąt razy, a mimo to nadal nie mogę się nadziwić, jak różnie go wykonują różni lekarze. Gmera i gmera. Nie przyszłam tu dla przyjemności, ale sprawia mi duży dyskomfort.

– Jest ciąża.

Podnoszę głowę, żeby spojrzeć na ekran. W zasadzie nie wiem, na co patrzeć.

– Ale wszystko w porządku? – pytam w końcu.

–  Serce bije – odpowiada beznamiętnie i kursorem zakreśla na ekranie migający piksel, nadal gmera. W końcu mówi:

– Kiedy ta miesiączka była?

– Szóstego grudnia.

– Jest pani pewna?

– Tak.

– Proszę się ubrać.

Ubrana siadam przy biurku. A on nadal siedzi z tym przeklętym telefonem. Podnosi głowę i stwierdza, że jeszcze mi nie założy karty ciąży, bo to za wcześnie. Odpowiadam, że według moich wyliczeń to już ósmy tydzień, a on na to, że według niego nie, zobaczymy się za dwa tygodnie. Raz jeszcze pytam, czy wszystko w porządku z moim dzieckiem? I słyszę, że na dzień dzisiejszy tak.

Buc! Nadęty, wypalony buc! Wychodzę z gabinetu i od razu dzwonię do Jarka.

– Cześć! - witam się szybko i przechodzę do sedna: – Lekarz potwierdził ciążę, ale zrobił to w takim stylu, że bardziej jestem wkurzona na niego, niż szczęśliwa z tego potwierdzenia. Słowa cedził jakby musiał płacić za każde wypowiedziane. Nawet mi wydruku z USG nie dał.

– Nie przejmuj się. Po prostu zmienisz lekarza – Jarek jak zwykle studzi emocje.

– Widziałam serduszko... – mówię w przypływie nagłego rozczulenia – ...taki migający piksel. Najpiękniejszy migający piksel na świecie. Zaraz zadzwonię do mamy, muszę się pochwalić. I do babci, bo przecież modli się od naszego ślubu o potomstwo dla nas...

Oboje wybuchamy śmiechem. Dzwonimy do rodziców, rodzeństwa, babć. Zwierzamy się przyjaciołom i bliższym znajomym. Przepełnia nas taki ogrom szczęścia, że nie jesteśmy w stanie pomieścić go w sobie, musimy – po prostu musimy – się nim dzielić.

-5-

Dzieci nie chciałam chyba głównie ze strachu. Bałam się panicznie ciąży i porodu. I tego, że będę złą matką. Że nie podołam. Najgorzej zaś tego, że mogłabym żałować. I także tego, że moje dziecko nie będzie mnie kochać. Bardzo szybko znalazłam jednak inne, wygodniejsze, powody. Tłumaczyłam znajomym, przyjaciołom, rodzinie, że dziecko to przecież ogromna odpowiedzialność. Trzeba być nie tylko gotowym, by dźwigać ten ciężar, ale także chętnym, by go nosić. Mówiłam o materialnych podstawach takich jak własne mieszkanie i stabilna praca. Mówiłam o poczuciu niezależności, o świadomym życiu, o samorealizacji. Zżymałam się na utarte schematy: randka, ślub, seks i potomstwo. Przytaczałam te najbardziej parszywe statystyki dotyczące dzieci porzuconych, bitych, zaniedbanych, głodnych... O rodzicielskich patologiach wiedziałam wówczas wszystko, bo były doskonałym orężem w przekonywaniu całego świata (ale głównie chyba siebie), że nie warto się rozmnażać. Nałogowo czytywałam opisy dramatycznych porodów, lekarskich pomyłek, zaniedbań, znieczulicy, za późno wykonanych cięć cesarskich, komplikacji, depresji poporodowych, braku miłości do dziecka. Uwielbiałam te historie o rozpadzie pożycia seksualnego, zdewastowanych pochwach i dolegliwościach w połogu. Przytaczałam je za każdym razem, gdy tylko w towarzystwie pojawiła się jakaś nieuświadomiona kobieta.

To było na prywatce, siedzieliśmy większą paczką. Ni stąd ni zowąd wypłynął temat dzieci. Zaczęłam więc tyradę. Przerwała mi bliska koleżanka, mówiąc: – Nie spinaj się tak. Wszyscy już wiemy, że nie chcesz mieć dzieci i akceptujemy to,... a ty?

Nie akceptowałam. Żyłam wiele lat w niezgodzie sama ze sobą. Pytanie Marty dźwięczało mi w uszach długie miesiące. Nie od razu to do mnie dotarło. Długo mieliłam prawdę aż w końcu stała się dla mnie strawna. A trawiłam równie nieprędko. Najpierw sama, potem z przyjaciółkami, w końcu z psychologiem. Zdałam sobie sprawę z własnych lęków, nieprzepracowanych zahamowań, złych emocji z dzieciństwa.

Nie wiem, naprawdę już nie pamiętam, kiedy dokładnie zaczęłam się uśmiechać do kobiet w ciąży i zaglądać ciekawie do dziecięcych wózków. Któregoś dnia powiedziałam Jarkowi, że jednak mam instynkt macierzyński, i że chcę być matką. Zdziwił się. I też musiał trawić to swoje zdziwienie. Przez pierwsze tygodnie atakował mnie moimi własnymi argumentami, ale słyszał tylko jedną odpowiedź: „Nie obchodzi mnie to – chcę mieć dzieci.”

-5-

                W ten cud to nie wierzę, ale przepełnia mnie tak ogromna wdzięczność, że serce mi bije wewnętrznym dziękczynieniem. Dużo spaceruję i w myślach tułam się od modlitwy do modlitwy, od „dziękuję, dziękuję, dziękuję” do „proszę o: ...” zdrowie dla Franusia, siłę dla mnie, ciążę bez lęku, dobry poród. Bo nadal się boję. Z każdym dniem boję się coraz bardziej, choć to dopiero pierwszy trymestr. Stare dobrze znane potwory wylazły teraz z głębin i nie pozwalają mi spać. Już niczego nie czytam, niczego nie oglądam, ale i tak pamiętam – aż nazbyt dobrze – odrażające szczegóły wszystkich moich koszmarnych wizji. Czasem boję się tak mocno, że brakuje mi tchu.

                W lepszych momentach wizualizuję sobie idealny poród. Jest pięknie. Spokojnie. Wśród życzliwych osób, z szacunkiem do rodzącej, do jej bliskich i do łączącej ich miłości. A także z ogromną troską o to nowe, jeszcze nieznane uczucie, które dopiero kiełkuje w sercu rodzącej się matki jako najsilniejsze ze wszystkich, instynktowne, niemal wpisane w DNA - miłość do dziecka. Niewiele to pomaga. Umieram ze strachu, komórka po komórce.

                Zaczynam regularnie chodzić do pobliskiego kościoła. Ale wstyd mi za siebie – bardzo. Jestem statystycznym beznadziejnym katolikiem pędzącym do Boga, gdy trwoga. Siedzę jak potępieniec, wpatrując się w obraz Jezusa Miłosiernego i wiem, że nie ma mi tego za złe. Świadoma miłosierdzia jeszcze bardziej się kurczę. „Jesteś za dobry” – mówię Mu i dziękuję miliony razy.

                Cała rodzina łagodnieje. Podczas niedzielnych spotkań jest radośniej, cieplej, czulej. Siostry przeżywają razem ze mną, a wspominając swoje pierwsze kroki w macierzyństwie, polecają mi szkoły rodzenia, gadżety dla maluszka i super wygodne ubrania ciążowe. Zresztą, dostaję je w prezencie, choć brzuszka jeszcze nie widać.

                Nie przeżywam hollywoodzkiej ciąży obrazowanej najczęściej codziennym sprintem do łazienki w celu oddania treści żołądka. Jest jak w kinie europejskim – niespektakularnie i dołująco. Mdli mnie każda komórka ciała w każdej sekundzie dnia. Jestem chodzącą mdłością. Sama prowokuję wymioty w nadziei na ulgę, ale skutki nie są zadowalające, mam jedynie czarne łzy na policzkach i rozmazaną szminkę. Kobieta Almodovara. Durne hormony. Z dnia na dzień jest coraz gorzej. Zaczynam się martwić, że nie zniosę tego psychicznie. Użalam się nad sobą i zauważam, że wszystko wokół mnie jest cholernie wzruszające. Beczę non stop.

              

-6-

                Że jest źle domyślam się już po oczach Buca – mignął w nich cień rozdrażnienia. Nie musi nic mówić. Coraz mocniej naciska mój brzuch, by w końcu mnie dwa razy po nim uderzyć.

                – Nie ma tętna – stwierdza – Przykro mi. To się czasem zdarza – wygłasza formułkę. Brzmi jakby oznajmiał, że brakło bułki poznańskiej lub innej mało znaczącej rzeczy.

                Schodzę z fotela nie do końca przytomna. Ubieram się. Zapominam włożyć skarpetki, a zima, więc ściągam te buty raz jeszcze. Ręce mi się trzęsą. W głowie chaos.

                – Potrzebuje pani z kimś porozmawiać? Z psychologiem?

                Oszalał? Potrzebuję innego lekarza. Takiego, który zna się lepiej. Który zobaczy to, co powinien zobaczyć. Kiwam przecząco głową. Siadam przed nim, a on wypisuje skierowanie do szpitala. Niewiele wyjaśniając, podaje mi karteczkę.

                – Który szpital? – pytam.

                – Który pani chce – odpowiada.

                Wychodzę. Patrzę na kartkę. Rozpoznanie: Obsoleta. Od razu wyciągam smartfona. Klikam, szukam. Ciąża obumarła.

Nie wierzę. Po prostu nie wierzę. W telefonie mam wpisanych chyba kilkunastu ginekologów, ponoć wybitnych specjalistów, którzy próbowali walczyć z moją niepłodnością. Wybieram tych, którzy mieli świetnie wyposażone gabinety i dobry sprzęt USG. Umawiam na szybko kilka wizyt. Buc musiał się pomylić.

Wychodząc z przychodni, dzwonię do Jarka. Odbiera. Jego głos, znany, dobry, ciepły otwiera mnie. Płaczę i szlocham, puszczają mi nerwy. Nie umiem powiedzieć ani jednego słowa. Te, które wyświetlają się w umyśle, nie poruszają strun głosowych. Są straszne. Za straszne, by je wymówić. Siadam na krawężniku. Jarek jest coraz bardziej zaniepokojony, próbuje się czegoś dowiedzieć, zadaje pytania, które zostają bez odpowiedzi. Ludzie się gapią. Wstaję, idę kawałek jeszcze i chowam w jakiejś bramie. W końcu rozrywana szlochem dukam „przepraszam”, ale nie wiem dlaczego przepraszam, bo nie moja wina. Tak jednak się czuję – winna. I jest to jedyne słowo, które umiem powiedzieć. Jarek przestraszony pyta, gdzie jestem. Mówię, że tu i tu. Przyjeżdża. Nie mogę nawet spojrzeć mu w oczy. Podaję kartkę:

– Już po wszystkim. Muszę iść do szpitala – zdobywam się w końcu na suchy komunikat.

W drodze do domu nie rozmawiamy. Wieczorem jedziemy na wizytę, którą umówiłam u znanego docenta. Słyszymy, że nie ma dobrych wieści. Sugeruje, by trzymać się z daleka od jego szpitala, poleca trzy inne. Cenna informacja. Koszt szczerości 300 zł.

Jarek proponuje, by z samego rana jechać na izbę przyjęć. Odmawiam. Nie umiem się z tym pogodzić. Chcę dać sobie czas i Jemu też chcę dać czas. Niech działa. Niech czyni cuda. „Tak się nie robi! Dać i odebrać? Co to było?” – wyrzucam Mu w wieczornej modlitwie do mokrej poduszki. Kolejne wizyty potwierdzają pierwszą diagnozę. A ja ciągle nie wierzę, że to się dzieje naprawdę.

-7-

Minęło trzy dni. Bez zmartwychwstania. Decyduję się w końcu zgłosić do którejś z trzech placówek poleconych przez docenta. Wybór pada na duży szpital wojewódzki. Jadę z Jarkiem. Boję się. Nigdy nie leżałam w szpitalu. Nie wiem, co mnie czeka. W głowie nadal chaos, jego cząstki rozbijają się wewnątrz z łoskotem. Szumi we mnie, bulgoce, dudni. Za to przestało mnie mdlić. Ciało już wie, już rozumie, już jest gotowe. Dusza schowała się gdzieś, siedzi jak trusia – może umiera?

W poczekalni tłum kobiet. Narzekają na NFZ. Wyliczają sobie, ile już razy tu były i odesłano je z kwitkiem, bo szpital przepełniony. Wpadam w popłoch. Co zrobię, jeśli i mnie odeślą? Ile może chodzić taka żywa trumna? Nagle, w drzwiach gabinetu staje pielęgniarka. Jest mocno po pięćdziesiątce. Jej twarz mówi wszystko o pracy tutaj. Nie cacka się. Głosem donośnym i nie znoszącym sprzeciwu od razu uspokaja gwarny babiniec. Prosi o skierowania, informując jednocześnie, że ordynator przyjmie dzisiaj tylko siedemnaście pierwszych osób i zdecyduje, które wziąć na oddział. Jestem dziewiąta, więc mam szansę. Posłusznie oddaję swoje skierowanie. Rzuca okiem.

– Pani wejdzie jako pierwsza – mówi i zaprasza mnie od razu do środka.

Wchodzę i z zaskoczeniem stwierdzam, że to odosobnienie sprawiło mi dużą ulgę. Siedzę sama w kompletnej ciszy. Ordynatora jeszcze nie ma. Wraca pielęgniarka. Patrzy na mnie ze współczuciem, ale nie komentuje. Dzwoni po lekarza, a potem pyta, czy jestem tu sama. Odpowiadam, że nie, więc zaprasza Jarka do gabinetu. Uprzejmie z jej strony.

Wita nas z uśmiechem. Jest młody. Za młody jak na ordynatora. Nie jest nim. Młody rezydent rozmawia z nami spokojnie, bez pośpiechu. Odpowiada na wszystkie pytania. Informuje, że w przypadku takim jak mój stosuje się najczęściej środki farmakologiczne, które pomagają oczyścić organizm i na ogół to wystarczy, z rzadka potrzebny jest dodatkowy zabieg. Zręcznie posługuje się łacińską terminologią medyczną i bawi słowem jak Leśmian. Prawie zapominam, o co tak naprawdę chodzi. Jest to wygodne dla obu stron: pacjentka zachowuje spokój, a lekarz nie dźwiga cudzych emocji. Ustalamy, że przyjmą mnie do szpitala w piątek, bo takie przypadki obsługują przed weekendem. Wprawdzie próbuję go uprosić o wcześniejszy termin, ale w odpowiedzi słyszę, że tak będzie dla mnie lepiej. Nie rozumiem dlaczego. Godzę się, bo zasadniczo nie mam innego wyjścia. Muszę wytrzymać kolejne dwa dni.


Wychodzimy w ciszy. Mało rozmawiamy w ostatnim czasie. Idziemy obok siebie z rękami w kieszeniach. Pada śnieg. Niedaleko szpitala, tuż przy parkingu stoją świadkowie Jehowy z tym swoim śmiesznym wózeczkiem, na którym układają broszurki o niebie. Zerkam na nich, gestem ręki zapraszają do wzięcia ulotki. „Czy Bóg się o Ciebie troszczy?” – pytają na jednej z nich. Naraz czuję wzbierającą we mnie złość, więcej – ogromną wściekłość! Mam ochotę krzyczeć, gryźć i pluć. Kobieta uśmiecha się do mnie prowokująco, patrzę na nią tępym wzrokiem, zaciskam pięści i z niczym nieskrępowanym, najbardziej wulgarnym, świadomie chamskim odruchem przebudzonej duszy krzyczę na nią – na Niego (!) z całych sił:

– I co się tak gapisz?!! Co się tak gapisz bezczynnie?!!

Jarek łapie mnie – obejmuje, przeprasza tych ludzi. A ja głośno płaczę... z bezsilności.

-8-

Przyjazne SMS-y i pytania o rosnący brzuszek doprowadzają mnie do łez. Napisanie prawdy wymaga użycia słów, a te jak zaklęte milczą we mnie. Nie umiem rozmawiać. Chowam się w wirtualnej przestrzeni. Nie ma mnie dla nikogo. Czuję się jak przed pogrzebem – i w domu, i we mnie trwa cisza.

Przeszukuję fora internetowe. W sieci nie ma delikatności. Używają słów, których nie umiem wypowiedzieć. Każą mi na nie patrzeć. Wywołują z umysłu jak z listy obecności. Są tam – wszystkie. Czają się. Nadal niegotowe by we mnie brzmieć. Dowiaduję się jak wygląda zabieg łyżeczkowania macicy, oglądam filmy – umieram ze strachu. Poznaję historie kobiet, które też miały wywoływane porody drogą farmakologiczną. Piszą różnie. Czytam o swoich prawach, o możliwości nadania imienia, zrobieniu badań, zabrania go ze sobą, by pochować... płaczę.

Ptyśka włazi mi na kolana. Mruczy i pociesza. Ona rozumie wszystko bez słów.

Jest dziwnie. Bardzo się boję, ale też bardzo już chcę mieć to wszystko za sobą. Trochę się czuję jak śmietnik, którego nie wyczyszczono. Sama nie wiem... chora? Brudna? Mam bałagan w głowie. Oblepiają mnie sprzeczności. Jestem jak magnes przyciągający ostre opiłki, każdy rani. Chciałabym się modlić o szybkie załatwienie tej sprawy, ale nie potrafię zebrać myśli. Zaskoczył mnie swoją decyzją. Piszę SMS-a do Baśki i płaczę: Nie wyszło. Ciąża obumarła. Jutro idę do szpitala. Módl się za mnie. Basia po kilku godzinach wysyła mi w odpowiedzi fragment z Pisma Świętego: „Swoim aniołom dał rozkaz o tobie, aby cię strzegli na wszystkich twych drogach” Wrzuciłam Was na grupę modlitewną. Będziemy jutro z Tobą. Płaczę jeszcze bardziej. Dociera do mnie, że jednak chciałam wierzyć w Jego działanie, że jednak – mimo zapewniania o zdroworozsądkowym podejściu do sprawy – uwierzyłam w cud. Nie bardzo wiem, kto oszukał bardziej – ja siebie czy On mnie, więc mimo zapewnień w SMS-ie czuję się okradziona z nadziei, okłamana, opuszczona i samotna. Boże! Jaka ja jestem samotna!


                                                  -9-


Kolejki. Najpierw do jednego okienka, potem do drugiego. Tona papierologii. Czekanie na wolną salę. Jarek musi wracać do domu. Epidemia grypy wymusza zamknięcie szpitala dla osób odwiedzających. Nie tak miało być. Wszystko jest nie tak. Dopiero przed południem wchodzę do pięcioosobowego pokoju na oddziale ginekologii i położnictwa. Cztery łóżka wolne, na piątym leży kobieta po trzydziestce. Witam się, a ona od razu prosi o przeszukanie jej szafeczki i znalezienie ładowarki do telefonu. Jest po operacji i nie może się jeszcze ruszać. Wycięli jej endometriozę. Nie mam pojęcia, o czym mówi. Buzują w niej emocje, koniecznie chce się nimi podzielić, ale wyczuwa, że nie jestem dobrym odbiorcą. Ja nie mówię, dlaczego tu jestem, a ona nie pyta. Kilkanaście minut później wchodzą dwie inne kobiety. Jedna młodziutka, może dwudziestokilkuletnia, druga koło czterdziestki. Za nimi niemal wbiega pielęgniarka.

– Wszystkie panie z obsoletą proszę na USG, trzeba oficjalnie potwierdzić. Pierwsze drzwi od dyżurki. Lekarz będzie prosić.

Patrzymy po sobie niepewnie. Nie wiem, co myślą inne, ale we mnie nic nowego – znowu mętlik: ni śmiać się, ni płakać. Ochrona danych osobowych w praktyce. Wychodzimy we trzy.

– Panie też? – pyta czterdziestolatka.

Kiwam potwierdzająco głową. Młoda cicho odpowiada, że tak. Na badanie czekamy w ciszy, bez żadnych nadziei. Trwamy w przygnębiającej pewności.

Wchodzę. W gabinecie aż trzech lekarzy – dwie kobiety i jeden mężczyzna. Każą się rozebrać. Rozglądam się za jakimś parawanikiem, osobnym pokojem – czymkolwiek. Młoda lekarka zauważa mój wzrok i zmieszana przeprasza za warunki, ale nie mają na to wpływu. Nieco zawstydzona pytam, czy mógłby mnie zbadać tylko jeden lekarz, w odpowiedzi słyszę, że nie, bo zanim usuną ciążę, muszą jako konsylium stwierdzić, że są ku temu powody. Facet siedzi przy aparacie, kobiety stoją zaraz przy fotelu, a ja rozbieram się jak na scenie. Buty, spodnie, majtki... patrzę w podłogę. Siadam na fotel i zamykam oczy.

– Stwierdzamy brak tętna. Ciąża kwalifikuje się do usunięcia – słyszę w końcu od lekarza wykonującego badanie.

Gdy się ubieram młoda lekarka podchodzi i pyta z troską, czy potrzebuję porozmawiać z psychologiem. Kiwam przecząco głową i nawet uśmiecham się do niej. Rozmowa z psychologiem wymaga używania słów, a ja w dalszym ciągu nie umiem o tym mówić.

Wracam do sali i chwytam za telefon. SMS od Basi:

              Cała diakonia modlitewna przymierza jest dzisiaj przy Tobie.

              Modlimy się za Ciebie w całej Polsce. Nie jesteś sama.

Bardzo mnie porusza ta wiadomość. Odpisuję jej:

              Jest mi bardzo ciężko. Dziękuję.

Basia:

              Chcesz porozmawiać?

Ja:

              Nie. Nie umiem rozmawiać.

             Za ciężko. Czemu On mi to zrobił, Basiu?

Basia:

             Trzeba ufać. Będę się modliła o słowa pocieszenia

             dla Ciebie. I żeby Ci wyjaśnił, dlaczego się tak stało.

Nie odpisuję, bo do sali wchodzi lekarka. Podaje nam tabletki. Mamy sobie je zaaplikować dopochwowo. Cztery od razu. A potem, co sześć godzin, kolejne dawki – aż do skutku. Mówi też, że dostaniemy coś przeciwbólowego, wystarczy zgłosić pielęgniarkom. Pytamy, ile to może potrwać. Odpowiada, że różnie u różnych kobiet, ale jeśli do rana się nie oczyścimy, to czeka nas skrobanka. Robimy jak każe i czekamy.

Ania ma czterdzieści lat, dobrze ją oceniłam. Jest matką. Ma już dwójkę dzieci. Trzeciego nie planowali, ale cieszyli się bardzo. Kasia ma dopiero dwadzieścia cztery lata. To miało być pierwsze dziecko. Takie z nocy poślubnej. Aśka jest starsza ode mnie o dwa lata. Ma jedyną córkę. Otwarcie mówi, że ją wymodliła i wie, że Hania zostanie jedynaczką. Po cesarskim cięciu zrobiła jej się ta endometrioza. To jakieś dzikie tkanki z macicy, które rosną sobie gdzie chcą i krwawią. Koszmar poganiany horrorem. Opowiada nam trochę o sobie. Pasuje nam to, bo nie jesteśmy specjalnie wylewne.

Po jakiejś godzinie zaczynam odczuwać ból. Ten z rodzaju wrednych miesiączek, które zatrzymywały mnie czasami w domu. Od razu idę po prochy. Dostaję Ketonal. Cieszę się, bo to silny lek przeciwbólowy. Niestety, mija kwadrans i drugi, a ból się nasila. Już dawno przestał przypominać ten miesiączkowy. Rozchodzi się od środka i wędruje po plecach. Mam wrażenie, że ktoś mnie kopie po nerkach. Zaczyna mnie mdlić. W torebce mam Ibuprom. Biorę dwa. Biegnę do toalety. Rzygam, ale samą wodą. Wszystkie trzy jesteśmy na czczo. Tak kazali. Zgięta w pół wracam do łóżka. Ania proponuję NO-SPĘ. Czuję się jak w potrzasku, więc biorę. I jeszcze raz Ibuprom, bo tamten nie zdążył się wchłonąć. Kasia mówi, że jeszcze nic nie czuje. Ania, że zaczyna ją lekko pobolewać.

Podczas porodu kobieta doświadcza bolesnych skurczy, które ustępują na jakiś czas. Ja czuję jakby mnie ktoś złapał za szyjkę macicy i ściskał z całych sił, bardziej i bardziej... i za każdym bardziej mam wrażenie, że już mocniej się nie da, ale kolejne bardziej pokazuje mi, że się da, że nie sięgnęłam jeszcze górnej granicy bólu. Siadam na łóżku z podkurczonymi nogami. Czuję jak mnie łamie w stawach. Każda następna sekunda udowadnia mi jak bardzo można rozciągnąć granicę wytrzymałości. Znowu mi niedobrze. Boli nieopisywalnie. Nie jestem w stanie iść. Na czworakach pełznę do łazienki. Wchodzę pod prysznic. Mówią, że ciepła woda pomaga podczas porodu, więc może mi coś ulży. Jest mi lepiej tylko dlatego, że szum wody zagłusza moje jęki i nie muszę się aż tak hamować. W kuckach siedzę pod gorącym strumieniem wody i gryzę z bólu kolana. Rwie i pulsuje we mnie. Nie wiem, ile to trwa, czuję, że wieczność. I już teraz mam pewność, że bardziej boleć nie będzie, bo po prostu stracę przytomność, bo jestem na jej granicy. Ktoś do mnie podchodzi, coś mówi. Niewiele rozumiem. Pielęgniarka pomaga mi wstać, okrywa ręcznikiem i sadza na krześle. Podłącza kroplówkę. Siedzę półprzytomna i kiwam się na boki jakbym się chciała ukołysać do snu. Przedziwne - boli, wiem, że bardziej nie będzie i daje mi to wewnętrzny spokój. Czuję, że to już jest górna granica. Nie ma nic dalej. Nie podejrzewałam się o taką wytrzymałość. Kroplówka mi nie pomaga. Znowu rzygam. Dostaję biegunki. Pielęgniarka wzywa lekarza. Podłączają drugą kroplówkę. I znowu rzygam. Chcę pod prysznic. Chcę być sama. Nie dbam o nic. Pełznę nago do brodzika. Puszczam gorącą wodę. Pielęgniarka czeka pod drzwiami.  Klękam i jak w transie, kołysząc się raz w przód raz w tył, ledwo słyszalnym szeptem wzywam pomocy: Jezu! Jezu! Jezu! I nie jest to "Jezu" z oklepanego zwrotu, używanego jak przerywnik. Niektórzy mówią "Jezu", a inni używają "kurwy". Zależnie od człowieka i kontekstu. A ja naprawdę wzywam pomocy najszczerszą i najprostszą modlitwą o miłosierdzie. I czuję, że albo umrę za chwilę, albo postradam zmysły, bo mam wrażenie, że jest teraz ze mną - tak jak wtedy w tym kościele na początku grudnia, gdy powiedziałam mu „tak”, gdy ukradkiem Go dotknęłam. Jest ze mną, tak wyraźnie, tak mocno. Usłyszał mnie. Przyszedł mi pomóc. Bierze mój krzyż i idzie razem ze mną.

Wstaję, by rozprostować ścierpnięte nogi. Ledwo się na nich trzymam. I nagle chlusta ze mnie. Stoję w brodziku pełnym krwi i skrzepów. Szybko się zapełnia, bo coś zatkało odpływ. Jestem przerażona. Usiłuję spłukać to wszystko, nie patrzeć. W końcu zakręcam wodę, aby się nie przelało. Wkładam rękę w te krwiste ścieki, by odetkać spływ. Wyciągam pęcherz wielkości dłoni. W jego wnętrzu malutki człowiek. Tyci, tyci. Moje dziecko.

kochany mój

przedwcześnie rodzony

martwy

twoja krew mieszała się z moją

a serca biły razem

za krótko

tuliłam cię w dłoniach klęcząc

w krwawej kałuży

drżałam

mój płacz słyszały niebiosa

krzyk piekło przeszył

na nic

kochany mój

najmocniej przepraszam

mama

                                                      -10-

Ręce mi drżą, trzęsę się cała, ale jest we mnie niesamowity spokój. Nie płaczę już. Przypatruję się Maleństwu. Gdyby nie stara kratka pokryta kamieniem, spłynąłyby do ścieków. Ma zaledwie dwa centymetry. Wszystkie moje plany na przyszłość trzymam teraz w dłoniach. Co dalej? Odrywam płatek ręcznika i odkładam na niego Maluszka. Nie wyobrażam sobie, że mogłabym go spłukać w toalecie. Pielęgniarka uchyla drzwi i pyta czy wszystko w porządku. Odpowiadam, że tak, już tak, i że po wszystkim.

Przestaje boleć. Czuję niesamowity przypływ energii. Z zaskoczeniem stwierdzam, że odzyskałam zdrowie. Tak się czuję. Po prostu zdrowa i silna. Ku własnemu zdziwieniu cieszę się, że żyję, bo był taki moment, w którym wydawało mi się, że to koniec, że umieram. Mniej go pamiętam, więcej czuję. I nie mam już żadnych wątpliwości – On istnieje. Był ze mną wtedy.

Wychodzę z łazienki. Ubrana. Wyprostowana. W papierowym ręczniku mój mały chłopczyk. Pielęgniarka patrzy pytająco. Powtarzam jej, że już po wszystkim. Wyciągam rękę. Ona odwija ten biały kawałek i patrzy na mnie ze współczuciem i przestrachem.

– Wezmę to do badania – mówi i odbiera mi zawiniątko – Powiem lekarzowi, pewnie weźmie panią na USG.

– Dobrze – odpowiadam, ale gdy ona wychodzi, zdaję sobie sprawę z tego, że właśnie spuszczam dziecko w toalecie, bo mi go nie oddadzą po badaniach, o ile w ogóle je zrobią. Czytałam na ten temat. Przy pierwszej obumarłej ciąży nikt nie robi badań genetycznych, NFZ płaci za to dopiero po trzeciej straconej ciąży. Młody rezydent, który kilka dni wcześniej tak cierpliwie odpowiadał na nasze pytania wyjaśnił, że mogę liczyć tylko na badania ogólne, które niewiele wyjaśniają. Tłumaczył, że mogę prywatnie zlecić badania genetyczne za kilka tysięcy złotych, ale nie polecał tego robić przy pierwszej nieudanej ciąży.  Niemal biegnę za pielęgniarką do dyżurki. Stoi z lekarką, w dłoniach trzyma moje dziecko. Patrzą na mnie zaskoczone. Ja sama też jestem bardzo zaskoczona własną reakcją. Przybiegłam tu za nią, ale nie umiem powiedzieć, o co mi chodzi. W myślach oswoiłam już temat, już mam poukładane, ale jak jej to teraz powiedzieć.

– Co się stało? – pyta.

– Czy po badaniach... mogłabym... to odzyskać? – wydukałam.

– Nie zwracamy materiałów biologicznych po badaniach – odpowiada i patrzy z paniką na młodziutką lekarkę. Ta stoi jak wryta, nie mówi nic.

– Czy to będą badania genetyczne? – pytam, choć znam odpowiedź.

– Nie. Tylko podstawowe.

– W takim razie rezygnuję z tych badań – mówię i czuję jak krew uderza mi do głowy.

– Czy pani chce przeprowadzić badania genetyczne na własną rękę? – pyta.

– Nie... po prostu chcę to odzyskać – odpowiadam.

Pielęgniarka coraz bardziej zakłopotana, spogląda na lekarkę niemo prosząc o pomoc, ale nie otrzymuje jej. Młoda lekarka stoi nadal bez ruchu i patrzy na mnie jakby była zahipnotyzowana.

– Czy chce pani przeprowadzić badania celem oznaczenia płci? Żeby nadać dziecku imię?

– Nie... po prostu chcę to odzyskać – powtarzam i łzy stają mi w oczach. Słowo „dziecko” uderza we mnie jak grom. Moje dziecko ma imię, to chłopiec - Franek. Ja to wiem!

– Czy chce pani zarejestrować dziecko w urzędzie i starać się o przysługujące jej prawa?

– Nie, nie chcę... chcę to tylko odzyskać... – odpowiadam jak zapętlona.

Pielęgniarka na granicy wytrzymałości nerwowej patrzy na zawiniątko w swoich dłoniach, chwilę milczy, po czym zadaje ostatnie pytanie:

– Czyli rozumiem, że chce Pani załatwić wszystko tylko we własnym sumieniu?...

- Tak – odpowiadam z ulgą i pozwalam łzom swobodnie płynąć po twarzy.

Pielęgniarka kiwa głową ze zrozumieniem.

– Zabezpieczę wszystko w odpowiednim pojemniku. Proszę chwilkę poczekać na korytarzu.

                                                                         -11-

Wracam do sali z pojemniczkiem. Zapakowane tak, że nic nie widać. Wchodzę i widzę przerażone spojrzenia dziewczyn. Są zupełnie nieadekwatne do mojego obecnego stanu. Próbuję w moim uczuciowym mętliku znaleźć głównodowodzącą emocję, by się jej złapać i określić, ale nie umiem. Na pewno jednak nie jest to strach, ani rozpacz, ani żal. Jakiś przedziwny koktajl energetyczny – i jest to dobra energia. Może zwariowałam? Może jestem w takim szoku, że zmąciło mi umysł?

– Jak się czujesz? – zaczyna niepewnie Ania.

– Dobrze, chociaż przez chwilę myślałam, że umrę z bólu – odpowiadam zgodnie z prawdą. –  A Wy jak? Jakiś postęp? – dopiero teraz widzę, że mają podłączone kroplówki.

– W sumie to bez zmian, ale poprosiłyśmy zapobiegawczo o coś mocniejszego... – wtrąca się Kasia – Naprawdę dobrze się czujesz? – pyta z niedowierzaniem.

– Naprawdę – potwierdzam i kładę się do łóżka. Na szafeczkę obok odkładam pojemnik. Dziewczyny patrzą, ale nie pytają. Wiedzą. Nie mogę zasnąć, więc SMS-uję. Słowa bolą, ale już umiem je napisać. Piszę do Jarka, do rodziców, do teściów, do przyjaciół, do znajomych z pracy. Piszę, opowiadam i ukradkiem ocieram łzy. Z każdym SMS-em jest mi lżej.

Ania zaczyna krwawić, delikatnie. Mówi, że jest typowo, jak przy zwykłym porodzie. Biega do toalety. Boli, ale nie aż tak bardzo. Skurcze co dziesięć minut. Widzę, że jest coraz bardziej zdenerwowana. W końcu pyta mnie o szczegóły, czy da się to przeoczyć i jakie jest duże. Opowiadam jak to wyglądało. Płaczemy – wszystkie. Amatorska terapia grupowa. Sensownie byłoby odpocząć, przespać się, ale rozpiera mnie energia. Mówię o tym. Ania stwierdza, że to przez hormony. Według niej przeżyłam gwałtowny poród. Dziecka nie ma, ale hormony robią swoje. Rodziła dwa razy, więc wie –  tak sądzę.

Wchodzi lekarka z wieczornej zmiany. Każe wziąć dziewczynom drugą dawkę leku, a mnie zaprasza na USG. W kwestii ginekologów mam własną teorię. Uważam, że kobiety wybierają ginekolożki, gdy pozostają w dobrych relacjach z matką lub siostrą i gdy jako nastolatki nie musiały kryć swojej nagości przed najbliższymi kobietami w rodzinie. Są przekonane, że w sprawach intymnych jedynie druga kobieta potrafi je zrozumieć.

Moja matka nie widziała mnie nago od dnia, gdy jako dziecko nauczyłam się samodzielnie myć. A ja nie widziałam jej nawet w bieliźnie. W domu nie rozmawiałyśmy o "tych" sprawach, nawet z pierwszą miesiączką zostałam sama. I chyba dlatego obnażanie się przed drugą kobietą nigdy nie było dla mnie czymś naturalnym, natomiast obnażenie się przed mężczyzną – owszem. To przed mężczyzną po raz pierwszy stanęłam nago jako dorosła kobieta i w jego oczach zobaczyłam całkowitą aprobatę swojej osoby. Pierwszy i jedyny kochanek skutecznie "wydeptał" w moim ciele i duszy ścieżkę zaufania wobec innych mężczyzn. To nie tak, że nie jestem skrępowana, gdy rozbieram się przed obcym facetem – jestem! Jednak do tej pory odczuwałam tę sytuację jako zupełnie normalną, naturalną.

Tymczasem, gdy rozbieram się do badania znowu chlusta ze mnie krwią. Kałuża na podłodze, całe nogi ubabrane. Okropna sytuacja. Wstydzę się trochę i nie wiem, co zrobić. Czuję się jak kawałek mięsa, obdarty z godności, człowiek do bólu – bez pudru i różu. I właśnie teraz, po raz pierwszy w życiu, cieszę się, że bada mnie kobieta. Odruchowo podaje mi ręcznik papierowy, abym się powycierała i rzuca kilka na podłogę. Widząc moje skrępowanie mówi, że to normalne, a ja faktycznie widzę, że nie robi to na niej żadnego wrażenia – nie krzywi się, nie robi min, totalna obojętność. I nagle czuję się jak u kosmetyczki usuwającej zbędne owłosienie. Nieładne to, nieprzyjemne, ot – biologia. I babskie tajemnice.

Myślę trochę o sytuacji, która miała miejsce przed chwilą oraz o tym wszystkim, co mnie tu spotkało i cieszę się, że jednak epidemia grypy zmusiła dyrekcję do zamknięcia szpitala. Cieszę się, że po sali nie pałętali się odwiedzający. Cieszę się, że mogłam być sama w tej łazience. I że nie było ze mną Jarka. Obawiam się, że moglibyśmy tego nie przetrwać jako para.


-12-

Noc jest długa, przerywana krzykami na porodówce i płaczem niemowląt. Dziewczyny nie śpią, bo boli, a ja – z nadmiaru wrażeń. Zasypiam dopiero nad ranem ukołysana delikatnym bluesem wpuszczonym wprost do ucha, który idealnie współgra z porządkującymi się we mnie myślami. Czuję jak otwierają się w mojej głowie kolejne szufladki, wyrzucam zawartość, spokojnie oglądam i układam wszystko – tym razem we właściwych miejscach. Przewartościowałam właśnie swoje życie. Tak po prostu.

Budzi mnie pielęgniarka informując, że zaraz będzie obchód.  Podnoszę się i widzę, że Ania zawinięta w kołdrę płacze do poduszki. Pytam, co się stało, czy bardzo boli i czy potrzebuje pomocy. Odpowiada, że nie trzeba, że już. Patrzę niepewnie na dziewczyny, gestem ramion dają znać, że nie wiedzą, czemu tak płacze. Podchodzę więc do niej, kucam i gładzę po ramieniu. Wtedy podnosi się i szepce mi do ucha:

– Zleciało do toalety...

Tulę ją przez chwilę i zastanawiam, która z nas ma gorzej. Ona już nie ma swojego dziecka, nie widziała go, nie dotykała, będzie żyła ze świadomością, że jej ciąża spłynęła do ścieków. A ja... no właśnie, co ja zrobię z Frankiem? Będę trzymać w pojemniku? Pochowam? Gdzie? Kiedy? Jak?

Podczas obchodu zapada decyzja o jeszcze jednym kontrolnym badaniu USG dla mnie i dla Ani, po którym prawdopodobnie zostaniemy wypisane. Niestety, Kasia nie oczyszcza się prawidłowo i musi przejść łyżeczkowanie. Zabieg w narkozie. Bardzo się boi, dzwoni do męża, płacze. Asia wyciąga różaniec, modli się. Otwarcie deklaruje, że jest wierząca i opowiada jak wymodliła sobie córkę. Nie wtóruję jej, gdyż moje wymodlone dziecko zostało mi zabrane. Bóg zażądał ofiary jak od Abrahama. Szkoda, że do mnie nie wysłał anioła i nie było baranka w zastępstwie. Mam ogromny żal. Nie rozumiem tego, co się stało. W komórkach ciała pamiętam jednak Jego silną nieopisywalną słowami Obecność w tym najtrudniejszym dla mnie momencie. Trzęsę się na samo wspomnienie. Nie neguję więc jej słów, nie podważam. Po prostu całą sobą nie rozumiem i czekam na wyjaśnienie. Od Niego!

Około szesnastej żegnam się z dziewczynami. Wracam do domu. Przed wejściem do szpitala czeka na mnie Jarek. Tulimy się – długo. Całujemy. Patrzę mu w oczy i widzę taką miłość, jaką widziałam w dniu ślubu. Ciepło w sercu, gorąco. Brakowało mi bardzo tego spojrzenia:

– Tęskniłam za tobą...


CZĘŚĆ DRUGA

-13-

Jesteśmy ze sobą już kilkanaście lat. Czasem żartowałam, że chińskie znaki zodiaku świetnie opisują nasz związek, bo według chińskiego horoskopu on jest koniem, a ja małpą. Łatwo sobie wyobrazić, co małpa wyczynia, siedząc na koniu i co koń w związku z tym znosić musi. Również niewiele trudniej wyobrazić sobie, co małpa musi zrobić, aby na konia wsiąść i jak może to być niebezpieczne. Oto my.

Wiele przeżyliśmy jako para – były wzloty i upadki, momenty euforii i kryzysy. Zwłaszcza jeden duży, który prawie nas rozbił. Rozmawialiśmy wtedy kilkakrotnie o rozwodzie. Udało nam się przetrwać dzięki modlitwie medytacyjnej (tak to wówczas określałam). Misz-masz chrześcijańsko-buddyjski. To był taki czas w naszym życiu, gdy powiedzieliśmy Kościołowi Katolickiemu: dzięki, ale rezygnujemy. Wkurzało nas wszystko. Raz po raz rozdrażnieni wychodziliśmy z kościoła, by w końcu przestać tam chodzić.

Do modlitwy zainspirowała mnie koleżanka opowiadająca o niezwykłych przemianach, jakie dokonywały się w jej życiu poprzez modlitwę na różańcu. Nigdy nie modliłam się formułkami. Wydawały mi się śmieszne. Nie mogłam pojąć, jak można w ogóle przypuszczać, że Wspaniały, Wszechwiedzący, Wszechmocny, Wieczny i w ogóle Naj! potrzebuje modlitwy wyglądającej jak podanie petenta w urzędzie, to znaczy na odpowiednim formularzu. Nie. Po prostu nie. Wszystko we mnie buntowało się przeciw Zdrowaś Mario mówionemu dziesięć razy. I wtedy koleżanka powiedziała mi, że ona traktuje różaniec jak medytację, bo ciągłe szeptanie tej samej formułki uwalnia od rozmyślań o problemach. Po prostu zostawia je Bogu. W czasie, gdy jej usta szepczą Zdrowaś Mario ona rozmyśla o życiu Maryi, kontempluje tajemnice różańcowe, zajmuje mózg czymś innym, uwalnia od swoich zmartwień.

Z natury jestem ciekawska – i to ogromnie. „Co mi szkodzi?” – pomyślałam więc, zacierając ręce do różańca jakbym przygotowywała się właśnie do jakiejś magicznej sztuczki.

Na pewno kiedyś wkuwałam tajemnice różańcowe, na pewno były mi potrzebne na lekcje religii, ale po wielu latach niewiele pamiętałam. W Internecie znalazłam ściągę i nawet wylosowałam sobie tajemnicę do refleksji. Padło na: Przemienienie Pańskie na górze Tabor. Ponieważ nic mi to nie mówiło i nie wiedziałam jak mam „rozważać” takie sprawy, zaczęłam czytać fragmenty Biblii, a także rozmaite refleksje, które dostępne były w sieci. Zdziwiona odkryłam nabożną część Internetu. Wciągnęło mnie. Rozłożyłam „Przemienienie” na części pierwsze. Jestem pewna, że nawet biskup nie powstydziłby się takiej wiedzy. Przez kilka miesięcy rozważałam tylko tę jedną tajemnicę. Cały czas, na okrągło. Miałam wrażenie, że przeżyłam to razem z apostołami: Piotrem, Jakubem i Janem, że widziałam wszystko na własne oczy. Gdy próbowałam sięgnąć po inne wydarzenie, coś wewnątrz mówiło mi, że na Górze Tabor jest jeszcze kilka rzeczy do odkrycia.

W końcu Przemienienie Pańskie na Górze Tabor stało się dla mnie symbolem mojego nawrócenia, bo po kilku miesiącach mniej lub bardziej regularnych modlitw, w którąś zupełnie zwykłą niedzielę zaproponowałam mężowi, abyśmy spróbowali wrócić do Kościoła, zaczynając od powrotu do tego przez małe „k”.

Wybraliśmy bazylikę Dominikanów ze względu na ciekawe kazania. Potem wspólnie gotowaliśmy obiad, wspólnie jedliśmy posiłek... i tak z każdą niedzielą, z każdym dniem po niedzieli pojawiało się między nami – zapracowanymi, zakochanymi w swoich pasjach, interesujących znajomych i zawodach, ale już nie w sobie – coraz więcej tego wspólnie.

Nie staliśmy się gorliwymi katolikami, nadal mieliśmy listę wkurzających nas rzeczy, nadal nie chodziliśmy do spowiedzi, a nasza ofiarność względem parafii uzależniona była od usłyszanego kazania. Mimo to, po każdej Mszy byliśmy bardziej pogodni i wewnętrznie ułożeni. Wychodziliśmy na prostą. Zrozumieliśmy, czym naprawdę jest małżeństwo i co znaczy ślubowanie wierności i uczciwości, zrozumieliśmy, że miłość przysięgana w dniu ślubu to nie ciągły romantyzm, dziki seks każdej nocy, miękkie kolana i motyle w brzuchu całą dobę – jednakowoż oczywiste, co i bolesne odkrycie. Mawiają jednak, że bez bólu nie ma dojrzewania.

To, co nadeszło teraz znajdowało się jednak poza skalą, poza dotychczasowymi doświadczeniami. Nie spodziewaliśmy się takiego uderzenia. Dwie kreski na teście były dla nas ogromnym sukcesem po ośmiu latach starań. Nawet w najgorszych koszmarach (a miałam ich przecież sporo) nie przewidziałam takiego scenariusza. Martwiłam się o zdrowie dziecka i o swoje, o poród i dobrą opiekę, o to jak damy sobie radę i o kwestie materialne, ale nawet do głowy mi nie przyszło obawiać się utraty dziecka.

Nie wiem, jak przechodzą podobne sytuacje inne małżeństwa, ale mnie przygniotła samotność. A w zasadzie dwie samotności mieszkające pod jednym dachem – zbyt skupione na własnym bólu, by brać na barki jeszcze cudze bolączki. Wiedziałam, że technicznie mogę na niego liczyć: przywiezie, odwiezie, załatwi... ale psychicznie i duchowo zostałam sama.

Nie, nie obwiniam go. Po prostu stwierdzam fakt. A faktem jest również to, że i ja jemu pozwoliłam na samotność. Odsunęłam się i nurzałam w rozpaczy, biorąc od niego pomocną dłoń w chwilach dla mnie wygodnych. Faktem jest także to, że nie tylko teraz tak było, zachowywałam się tak zawsze. Przeleciały mi przed oczami wszystkie nasze konflikty i dostrzegłam moją w nich rolę.


-14-

Siadamy w domu przy stole. Opowiadam jak było i że Franuś nie spłynął do ścieków. Pokazuję pojemnik. Obydwoje wiemy, co należy zrobić. Patrzymy sobie długo w oczy, a potem odbywamy najbardziej szczerą rozmowę w naszym życiu. Tak szczerze nie rozmawialiśmy nigdy. Odkrywamy się warstwa po warstwie, do bólu. Dopiero teraz, po kilkunastu latach małżeństwa rozumiem, co może znaczyć stawanie się jednym. Niespodziewana strata obnażyła nas i zrobiła to w sposób dotychczas nieznany, bo – choć pokazała nam nasze słabe strony – nie czujemy się ani słabsi, ani pozbawieni godności, wręcz przeciwnie, rośniemy w swoim człowieczeństwie.

Ustalamy szczegóły Franusiowego pogrzebu, to znaczy, że będziemy we dwoje, będzie w tajemnicy i że pochowamy go na grobie pradziadków – bo tylko ten jeden nie został elegancko zamarmurowany. Ustalamy też, że nazajutrz będziemy uczestniczyć w porannej Mszy, a potem od razu pojedziemy na cmentarz. Przed nami długa droga.


-15-

Kościół. Poranna Msza. Szukam miejsca siedzącego, bo jestem jeszcze nieco osłabiona. Akurat są dwa, jakby dla nas, tuż przed obrazem Jezusa Miłosiernego. Siadamy, ale nie patrzę na obraz. Targają mną dwie sprzeczne emocje: wdzięczność za Jego odczuwalną w każdej komórce ciała Obecność w tych najtrudniejszych dla mnie chwilach, a jednocześnie ogromny żal za to, co się stało. Nie mam żadnych wątpliwości, że dziecko zostało nam darowane, ale także żadnych co do tego, że nie zrobił nic, aby je uratować. Chcę wiedzieć dlaczego? Chcę wiedzieć, czym zawiniłam? I jak mam się pozbierać po tym wszystkim? Rozpoczyna się Msza, a ja nadal ze spuszczoną głową unikam boskiego spojrzenia. W końcu poddaję się i na równi rozdrażniona, co zrezygnowana, podnoszę głowę, patrzę Mu w oczy a moje od razu zachodzą łzami, cicho szepczę w sercu: „I co Ty mi teraz powiesz? Co Ty mi powiesz na to wszystko?”

Na ambonę wchodzi lektor, aby odczytać pierwsze czytanie i słyszę: Pan nakazał Abramowi wyjść z namiotu, a potem rzekł: „Spójrz na niebo i policz gwiazdy, jeśli zdołasz to uczynić. Tak liczne będzie twoje potomstwo.” Rozklejam się. Nie potrafię opanować emocji. Płaczę, chowając twarz w duży szalik. Nawet nie słucham drugiego czytania, nie jestem w stanie. „Naprawdę obiecujesz mi to?” – pytam w sercu. Udaje mi się uspokoić tylko pod wpływem jednej myśli, że to zbieg okoliczności, że to nic nie znaczy. Bóg nie rozmawia tak po prostu z ludźmi. I wtedy słyszę Ewangelię...

... moją Ewangelię! Jezus wziął z sobą Piotra, Jakuba i Jana i zaprowadził ich samych osobno na górę wysoką. Tam przemienił się wobec nich…

I wtedy już wiem, że Bóg rozmawia z ludźmi, że właśnie do mnie przemówił. Pokazał mi się na mojej Górze Tabor i obiecał potomstwo. Zawarliśmy przymierze.


-15-

Parkujemy przy cmentarzu, chowając jednak samochód za stojący nieopodal kontener.  Czujemy się jak złodzieje. Zabieramy ze sobą malutki szpadel, kupione w Castoramie kwiaty i nasze dziecko. Pada deszcz. Jest zimno.

Podchodzimy do grobu i nie wiemy, co robić dalej. Czy tak można? Czy to grzech? Czy się modlić w tym deszczu, czy jak najszybciej załatwić sprawę, żeby nie być przyłapanym? Biorę od Jarka, który stoi bezradnie ten balkonowy szpadel i zaczynam kopać. Od kilku tygodni nie było większego mrozu, więc ziemia nie jest zamarznięta. Działam trochę jak automat, bez namysłu. Przerywam w momencie, w którym dociera do mnie, że nie sadzę kwiatków na babuni, tylko kopię grób dla własnego dziecka. Rozrywa mnie płacz. Jarek stoi bezradnie i też ociera łzy. W końcu kompletnie przemoczeni zakopujemy w błotnistej ziemi naszego Franka.

Stojąc nad grobem, zaczynam rozumieć wszystko. Jest to wiedza, która oświetla mnie od wewnątrz. Słowami trudna do opisania. Po prostu nagle dostaję jasność w temacie mojej utraconej ciąży. Franek pojawił się we mnie nie po to, abym jego urodziła, ale bym urodziła w sobie Matkę. Najprawdziwszą dojrzałą matkę.

To ekstremalnie trudne poronienie, bolesne do granic wytrzymałości ukształtowało we mnie matczyną miłość. W tym momencie mogłabym przejść przez te same boleści, które mogłyby trwać wiele dłużej i bez kroplówek, bez znieczulenia, byleby mi tylko oddano moje dziecko. Wszystkie koszmary przeszłości, strach przed porodem, fobia przed igłami, egoizm, wygodnictwo – odeszło, umarło. Jest we mnie ogromna miłość, która czeka na małego odbiorcę.

Nie modlę się o niebo dla niego. Wiem, że jest bezpieczny. Pojawił się w moim życiu od razu jako Anioł. Wracam do domu bez dziecka, ale jako matka. Czuję jak urosło mi serce. Mam większą samoświadomość. Widzę wyraźniej. Jest to stan nieopisywalny słowami, ale próbuję mimo wszystko opowiedzieć o tym wszystkim, co się we mnie dzieje, Jarkowi – kiepsko mi wychodzi. Patrzy na mnie jakbym straciła rozum. Tłumaczy mi, że nadal jestem w szoku. Delikatnie sugeruje rozchwianie emocjonalne, które powoduje we mnie takie „dziwne stany”. Nie chcę się z nim spierać, bo rozumiem, że on nie rozumie. Rozważam więc wszystko w sobie. A jest o czym myśleć.


-16-

Poniedziałek budzi mnie radosnym słońcem, które zagląda do sypialni. Otwieram oczy i patrzę przez okno na niebo – czyste, egzotycznie niebieskie, pomalowane słońcem. Mieszkanie rozkwita wiosną, radością i życiem. A przecież to jeszcze zima, luty.

Jest coś niebywałego w tym poranku, który napełnia mnie szczęściem – wstaję wesoła, pogodna i pełna sił witalnych. Patrzę świeżym spojrzeniem, tak jakby mi ktoś dał nowe oczy. Myślę o tym, co się we mnie dzieje i z zaskoczeniem stwierdzam, że mój tok rozumowania jest „inny” – patrzę i myślę inaczej! Czuję inaczej! Jakby mi ktoś serce wymienił. Zaczynam się o siebie martwić, że może faktycznie zwariowałam. Na wszelki wypadek nie mówię o niczym mężowi, żeby go nie martwić niepotrzebnie.

Na pobliskim bazarku sprzedają już wiosenne kwiaty. Kupuję prymule, hiacynty i żonkile. Mieszkanie rozkwita życiem. Czuję, że otwieram nowy rozdział, że teraz będzie pięknie, będzie ianczej, choć mam jeszcze w sobie jakiś zgrzyt, którego nie umiem ani zdefiniować, ani  zlokalizować. Coś mnie wewnętrznie uwiera. Wieczorem proszę Go, aby zupełnie mnie uwolnił od wszystkich staroci i emocjonalnych śmieci. Zasypiam snem głębokim i spokojnym, a rano otwieram Biblię i czytam:  Jeśli mówimy, że nie mamy grzechu, to samych siebie oszukujemy i nie ma w nas prawdy. Jeżeli wyznajemy nasze grzechy, [Bóg] jako wierny i sprawiedliwy odpuści je nam i oczyści nas z wszelkiej nieprawości. Od razu się ubieram, piję kawę i jadę do spowiedzi. Chcę zrzucić z siebie wszystko.


-17-

            Dominikanie spowiadają przez cały dzień, a ludzie chwalą sobie ich podejście. Jest wtorek przed południem, nie spodziewam się tłumów. Czeka siedem osób. „Spoko” – myślę sobie – „pójdzie gładko”. Tymczasem Jemu wcale się nie spieszy. Mija ponad pół godziny, a pierwszy penitent, młody chłopak, nadal klęczy przy konfensjonale. „Zabił kogoś?” – zastanawiam się ja, a może i inni z kolejki również. Mija kolejnych kilkunaście minut, chłopak podnosi się z kolan. Pomimo poranka w bazylice jest ciemnawo, więc dopiero gdy przechodzi koło mnie, widzę, że jest wzruszony.

Dawno nie byłam u spowiedzi, mam tremę. Rachunek sumienia zrobiłam pospiesznie w drodze do kościoła. Biegnę myślami przez listę przewinień, aby sobie utrwalić, aby się nie zająknąć w trakcie. Wszystko jednak wskazuje na to, że czasu mam więcej niż się spodziewałam, bo kolejny grzesznik zaczął dyskusję z księdzem, nawet gestykuluje do drewnianej ścianki. Zaczynam więc wnikliwiej analizować swoje grzechy i zauważam, że są ciągle te same – niezmiennie od lat ta sama lista. Cholera! Dlaczego od zawsze nie ma poprawy? Trochę się irytuję w sobie na siebie. A może to, co uznaję za grzech jest nim tylko połowicznie, może grzechem jest coś innego, jakaś inna głębsza przyczyna? Biegnę raz jeszcze przez tę moją listę i zgłębiam punkt po punkcie, doszukuję się przyczyn. Zdziwiona układam ją na nowo. Brzmi poważniej, dojrzalej.

Facet nadal się spowiada – długo. Czyżby kolejny morderca? Przede mną jeszcze pięć osób. Zdaje się, że mam naprawdę mnóstwo czasu. Niecierpliwię się, ale też obiecuję sobie, że skoro już tu przyjechałam, to zamknę temat i się wyspowiadam, choćby to miało trwać do wieczora.  Rozmyślam o moich relacjach z ludźmi, głównie z Jarkiem, analizuję kilka ostatnich dni oraz wcześniejsze lata naszego małżeństwa i nagle widzę w sobie egoizm wielkości Księżyca. Zawsze wiedziałam, że brzmią we mnie jakieś narcystyczne nutki, że mam z lekka rozbujałe ego, ale takich rozmiarów się nie spodziewałam! A to siurpryza! Raz jeszcze analizuję listę grzechów pod kątem nowej prawdy o sobie i... zaczynam wątpić w uzyskanie rozgrzeszenia.

Czasu dużo, ciągle dużo, coraz gorzej myślę o spowiedniku, coraz bardziej się niecierpliwię i zauważam, że cierpliwość nigdy nie była moją mocną stroną. Zaczynam się zastanawiać jak to wpływa na moje życie i czy poprzez tę właśnie niecierpliwość, nie wyrządziłam sobie lub komuś jakiejś krzywdy. Owszem – wyrządziłam. Kolejne punkty do listy. Biegnę po niej raz jeszcze myślami i aktualizuję pod kątem piekielnej niecierpliwości. Cholera. Niedobrze.

No, nareszcie! Wstał. Teraz kobieta. „Może nikogo nie zabiła” – śmieję się w duchu. Przyglądam się jej: malutka, szczuplutka, bladziutka, spódniczka do kostek, zero makijażu, dobrotliwy uśmieszek, główka przechylona jak u aniołka w szopce bożonarodzeniowej. „Jak nic oazowiczka! Teraz to na pewno zejdzie do wieczora” – myślę szyderczo. I łapię się na tym, że wredna jestem, że tak źle o ludziach myślę bez żadnego powodu, że jest we mnie ogrom złośliwości. Nie mogę pojąć, skąd się wzięły we mnie niewyczerpane pokłady pogardy wobec innych ludzi? Wydawało mi się, że jestem miłą i kulturalną osobą. Znowu analizuję listę, uzupełniam, przetwarzam i powtarzam trzy razy, żeby nie zapomnieć, żeby się nie zająknąć, ale wszystko zaczyna mi się mieszać. Wkurzam się na siebie, na mój durny perfekcjonizm. Przecież to nie uroczysta gala, nie jakiś apel w szkole, podczas którego oczekuje się nienagannej recytacji. Nie chodzi o to, by być wzorowym, ale prawdziwym.

Znowu myślę o sobie w kontekście perfekcjonizmu i zakładanych na różne okazje masek. Czy to źle? Może nie? Jakie mam intencje, jakie cele, że się tak ciągle duchowo pudruję? Stoję w kolejce, jest coraz zimniej, przebieram nerwowo nogami, niecierpliwość pikuje jak ciśnienie 200 na 150, a ja, mimo wszelkich niedogodności, uparcie zmywam ten makijaż z wnętrza, rozmazuję tusz na oczach duszy i nagle... widzę prawdziwą siebie.

Zaczynam płakać. 



cdn... 


*************************

15 września 2018 r.


Dziś skończyłbyś 2 lata, Synku.   
Dojrzałam. Włączam  komputer.   
Piszę o Tobie - dla siebie. Piszę też dla innych matek. 
Żyłeś we mnie ledwie moment, ale to był bardzo ważny moment. 
Twoje istnienie miało ogromny sens.   
Kocham Cię.  
Mama  


9 czerwca 2019 r.
Kochana Elu!
Czułam Cię już! Byłaś jak delikatny motyl.
Śpiewałam Ci kolędy na dobranoc. Byłyśmy już tak blisko... nie spodziewałam się, że odejdziesz... nie w ten sposób.
Nauczyłaś mnie pokory i pokazałaś czym jest bezbronność dziecka, nauczyłaś mnie, że czasami trzeba być zależnym od innych. Dziękuję za ten krótki i wartościowy czas. Do zobaczenia po drugiej stronie. Bardzo Cię kocham.
Mama





Brak komentarzy:

Prześlij komentarz