Randki

Internetowy

Pociąg zatrzymuje się na stacji Warszawa Centralna. Wysiadam i nerwowo rozglądam się po peronie. Tłumy. Czy przyjdziesz? Może już jesteś? Obserwuję setki pożegnań i powitań. A Ty? Nie powitasz mnie? Zapomniałeś? Czuję powiew samotności. Po co mi to było? Wzrokiem błądzę po męskich twarzach. Znam Cię tylko ze zdjęć. Czy rozpoznam? Co za pomysł, żeby umawiać się na dworcu?!

Nagle, coś łaskocze mnie w policzek... stokrotka. Jesteś!

– Dzień dobry! – słyszę za plecami znany mi głos, w telefonie brzmiał trochę subtelniej. Zamykam oczy i odwracam się w Twoją stronę. Wyciągam ręce i obejmuję za szyję – trochę na oślep. Zresztą, zupełnie ślepo rzuciłam się także w wir naszej znajomości – internetowej i infantylnej zabawy w wyobrażanie sobie nas, nas razem. Przytulam się teraz do Ciebie i chłonę Twój zapach. Przyjemny. Najchętniej zostałabym w tym uścisku – czułym, przyjacielskim i łaskoczącym w brzuch – ile motyli!... Słyszę jak się uśmiechasz, pomrukujesz. Boję się, że spojrzenie w oczy, że rozmowa – nasza pierwsza rozmowa twarzą w twarz – rozwieje moje marzenia o nas i wyobrażenia o Tobie. Powoli odsuwam się. I nadchodzi ten moment...
Tak, jesteśmy odrobinę zmieszani. Kto by nie był? Uśmiechasz się, ale widzę, że tylko maskujesz zdenerwowanie. Trema rozsiadła się w Twoich oczach, naciąga policzki nerwowym grymasem, a nie – to uśmiech. Ach ta maska! Przez głowę przebiega mi myśl, że mogliśmy zachować tę pierwotną bezpieczną odległość trzystu kilometrów. Ale cóż... powiedziało się 'a', trzeba powiedzieć 'b' – tyle, że słowa nie przechodzą mi jakoś przez gardło. Nie wiem, co powiedzieć. Przypominam sobie opowiadanie, które dla mnie napisałeś o naszej wycieczce do Paryża, a w nim: Biorę Twoją dłoń i pociągam za sobą. Nie rozmawiamy, tylko zerkamy na siebie niepewnie. Jest jeszcze wcześnie. Zaledwie 9 rano. Rzucam propozycję wypicia porannej kawy w jednej z malutkich sympatycznych kawiarenek. Chciałbym Cię najpierw trochę pooglądać, oswoić, popatrzeć w oczy... Czemu nie potrafisz mi tego teraz powiedzieć? Czemu nie zaproponujesz? Czekam chwilę, by dać Ci szansę. Stoisz jak na egzaminie. Proszę Cię, zdaj. Masz w sobie odpowiedzi na wszystkie pytania, ale nie umiesz z nich skorzystać. Wiesz o mnie tak wiele. Oczekuję męskiej inicjatywy, tego, że pociągniesz mnie za rękę, że będę mogła pójść za Tobą. Cholera! Zrób coś. To przecież Twoje miasto! Zaproponuj spacer, zabierz mnie stąd. Powiedz coś.
I znowu jest tak, jak zawsze – piłeczka po mojej stronie. Wsuwam swoją dłoń w Twoją, mówiąc:

– Chodźmy na kawę...

Ale wiem, już wiem, że nie dam się oswoić. Znowu bez happy endu.



W ciemno

Komu w drogę, temu goł – mówię sobie, wychodząc na randkę. W ciemno. Bo czemu nie? Bo czy wszystko musi być wiadome? Na wszelki jednak wypadek umówiłam się w centrum miasta wczesnym popołudniem. Poprosiłam także, aby się opisał. Pisał pięknie, więc i jego autoportret spodobał mi się niezmiernie. Wspomniał, że lubi eleganckie kobiety. Niech stracę zatem: kosmetyczka, shopping.

Od przystanku tramwajowego do rynku jest ledwie dwieście metrów, zapomniałam jednak, że będę musiała przejść w moich niebotycznie wysokich i piekielnie niewygodnych szpilkach po kocich cholernych łbach. Docieram na miejsce kilka minut przed czasem. Nogi niezmiennie, ale bardziej niż zwykle, włażą tam, skąd wyłażą. Zaczynam się nerwowo rozglądać.

Nagle, podchodzi do mnie... człowiek, mężczyzna, acz pierwsze skojarzenie – krasnal  jako żywy: czerwona koszula w kratę, sztruksowe wyciągnięte spodnie, niedbały zarost: ani to trzydniówka wyglądająca czasami męsko, ani to bródka, ani to ...co to to? Na głowie wymięta bawełniana szmatka, chyba czapeczka. Wzrostu... jak to krasnale - nieco ponad cycki, które podniosły się wraz ze mną o dwanaście centymetrów niewygodnych szpilek. Mamusiu kochana, niech to będzie jakaś koszmarna pomyłka, B-Ł-A-G-A-M!

– Dzień dobry, mogę zadać jedno pytanie?

Nie jestem Śnieżką – myślę, ale  uśmiechając się grzecznie, wszak wychowywano mnie na grzeczną dziewczynkę, odpowiadam uprzejmie:

– Słucham Pana.

– Poratuje mnie Pani? Brakuje mi 3,30 PLN na bilet.

Yes, yes, yes! Obdarzam go pięknym uśmiechem.

– Oczywiście – wyciągam portfel i daję mu dychę z radości.

Stoję. Czekam. Czternasta dwie. Kawaler się spóźnia. Minusik. Nogi mnie bolą. Postanawiam poczekać jeszcze trzy minuty i wracać do domu. Nogi!!! Czternasta pięć. Niech go szlag! Wracam do domu. W nosie to mam. Chyba wezwę taksówkę, bo nie dojdę do przystanku.

            – Dzień dobry, Jagodo! Jagoda, prawda?

!@#$%^&*()!@#$%^&*() ...o jaaaa, pier ololole!
            Kiwam głową. Mimiki nie kontroluję. Pewnie wyglądam jak ameba. Śliniąca się ameba, bo ciacho takie, że palce lizać.

– Pała z polskiego! Twój opis był zbyt skromny – silę się na dowcip.

– Ha, ha, ha...

Śmieje się, jest dobrze.

– Może pójdziemy na spacer? – proponuje.

A ja przecież nie powiem, że buty, że nogi, że odgryzę sobie zaraz kończyny, więc:

– Z przyjemnością – odpowiadam.

– Od razu ci się przyznam – zaczyna – że nie mam na imię Piotr.

Mógłbyś się nazywać Adolf nawet, wszystko jedno.

– Dlaczego skłamałeś?

– Nie skłamałem. Po prostu nie ja do ciebie pisałem, tylko mój kumpel.

NOGI!!!

– Nie rozumiem – uśmiecham się szeroko, żeby zatuszować grymas bólu.

– To skomplikowane, czy wystarczy jak powiem, że od początku chodziło o mnie?

Wszystko wystarczy ciasteczko kochane.

– No dobrze, kupuję to. Tylko musimy wobec tego zacząć od początku.

– Adam – przedstawia się i podaje mi dłoń.

– Jagoda, tu się nic nie zmieniło – odpowiadam i proponuję, byśmy może jednak gdzieś usiedli.

– Ale chce Ci się pić albo jeść?

Chce mi się siedzieć albo umrzeć.

– Nie, po prostu łatwiej byłoby rozmawiać w jakimś spokojniejszym miejscu – szeroki uśmiech. Nogi!!! Swoją drogą, co za pytanie? Chce ci się pić albo jeść? Rany!!

– To może chodźmy w stronę parku – proponuje.

W mózgu otwiera mi się mapa, precyzyjniejsza niż w Google Maps: pieprzone kocie łby od rynku do Krakowskiej, nierówny chodnik obok Banku Zachodniego, a w parku żwirkowate alejki... Nogi!!!

– Dobrze. Jak chcesz ­– uśmiech, szeroki uśmiech.

– Czym się zajmujesz?

– Studiuję bohemistykę, wieczorami pracuję w teatrze.

Obecnie umieram.

– Jesteś aktorką?

Najlepszą, Honey!

– Nie. Obsługa widowni, po prostu. A ty ?

– Piszę.

– Co piszesz?

– Głównie poezję, ale zdarzają mi się też formy prozatorskie, opowiadania na przykład.

Umieram za poezję? Unbelievable! Niech skonam!

– Ale z czego żyjesz? – dopytuję, bo z poezji to mogą żyć co najwyżej wnuki noblisty.

– Na razie studiuję, jestem na czwartym roku filozofii.

– Czyli stypendia? – drążę, bo facet może być bez ręki, bez nogi, bez oka, ale kaleka życiowy – no way.

– Mieszkam z rodzicami.

Czwarty rok studiów, mieszka z rodzicami, pisze poezje. A mi nogi do dupy wchodzą.

Znowu bez happy endu.



Pragmatycznie

W filharmonii byłam raz. Raz w życiu.

Ubiór.
Czarna elegancka koronkowa sukienka i czarne szpilki. Na szyi i w uszach perły – pożyczone, ale prawdziwe. Postanowiłam w pełni celebrować to wyjście i nie zrażać się towarzystwem.

Towarzystwo.
Rok starszy ode mnie. Studiował iranistykę. Nosił długie tłuste włosy i niedbałą brodę. Okulary jak John Lennon. Ciągle pijany lub na kacu. Mijaliśmy się każdego wieczora na akademikowym korytarzu. Pomięty, nieświeży i nieludzko inteligentny. Michał.

Zaproszenie.
Bilety do filharmonii wygrał w karty. Zaproponował mi wyjście myjąc zęby w koedukacyjnej łazience, ot tak, nie dbając czy się zgodzę czy nie. Całym sobą mówił do mnie bez słów: masz za malutki móżdżek, ale słodką buzię, zrobię eksperyment. Pomyślałam, że z bezdomnym alkoholikiem, którym za chwilę się stanie, nigdy w życiu bym się nie związała, więc zaszaleję, a co? Pójdę.

Spotkanie.
Zapukał do moich drzwi punktualnie. Otwierając, zastanawiałam się w jakim będzie stanie. Stał przede mną trzeźwy jak pszczoła. W czarnym kapeluszu i długim czarnym płaszczu. Włosy umył i uczesał! Oczy mi zwariowały od puszystości blond kucyka.

Droga.
Stojąc w tramwaju ramię w ramię łypaliśmy na siebie jak złodzieje obserwujący ofiarę. Szczerze powiedziałam mu dziękuję, no i że nie byłam nigdy w filharmonii. A co! Niech wie. A on – że lubi, że często chadza, że zakłada się o bilety.

Bilety.
Wysiadka. On pierwszy, a potem podał mi rękę. Popatrzyłam mu w oczy i zobaczyłam go prawdziwego. Chrząknęłam tylko i zapytałam na jaki koncert idziemy. Muzyka filmowa. Powinno ci się spodobać. Cholera, czyli jednak.

Filharmonia.
Uroczy pan w czarnym garniturze zerknął na nasze bilety, po czym wskazał drogę do zakupionych miejsc. Najpierw po schodach, jak kazał. Potem do końca korytarzem, ostatnie drzwi. Otworzył i gestem ręki zaprosił do środka. Loża! Rozgość się, usłyszałam.

Koncert.
W moim sercu cała orkiestra – emocji.   Na strunach duszy rozsiadły się niepewność i litość, wściekłość i podziw. W emocjonalnym bajzlu dużo fałszu, brak dyrygenta, nie został wybrany. Serce i Rozum kłóciły się o pierwszeństwo. Klapa totalna. Oklaski. Bisy. Kwiaty.

Kwiaty.
Zrywał w parku nielegalnie. Naręcze tulipanów. Kazałam mu przestać, ale nie słuchał. Przyniósł. Podał zadowolony z siebie i wydusił to swoje niedbałe: masz, postawisz sobie na stole.

Dzień after.
Myjemy zęby. Nie odzywa się. Wychodzi bez słowa. Wieczorem pije. Gra na gitarze pod moimi drzwiami bałkańskie przyśpiewki. Ktoś wzywa portiera. To chyba pięćdziesiąta skarga. Musi się wyprowadzić. Kamień z serca.



Melancholia

Wiktor. Ostatnie lato przed maturą. Gdy o nim myślę, to robi mi się ciepło na sercu i od razu ciężko na sumieniu. Z nikim nigdy nie dogadywałam się tak dobrze jak z nim. Nikt nigdy nie rozumiał mnie tak dobrze jak on. I z nikim – ani wcześniej, ani później – nie miałam tak udanych randek.

Na pierwszą umówiliśmy się pocztą rowerową. Naszym listonoszem był jego młodszy brat. Pozwalałam Markowi grać w Tetris, a ja w tym czasie odpisywałam na list. Zaklejałam kopertę i wysyłałam chłopca do domu. Nie wiem, czym przekupił go Wiktor, ale na pewno dobrze go opłacił, bo młody jeszcze przed południem zrobił sześć kursów. Nie, nie musiał mnie do siebie specjalnie przekonywać. Podobał mi się od samego początku, od kiedy zamieszkał na starym folwarku kilka lat temu. Udawałam niedostępną, choć od razu wiedziałam, że się z nim spotkam. On to wiedział i świetnie się przy tym bawił, pisząc do mnie kolejne, coraz bardziej zabawne, listy. Jedynie młody przejęty sytuacją kursował na pełnym speedzie tam i z powrotem.

Spotkaliśmy się za wsią na starym drewnianym moście. Nikt nas nie widział. Pasowało mi to. Gdy mnie zauważył, od razu podszedł,  pogładził po policzku, a potem przysunął do mnie blisko i wyszeptał, że bardzo się cieszy. Nie musiał tego mówić, wszystko widziałam w jego oczach. Czułam jak wirują w nas motyle. Całe dzikie stada. Złapał mnie za rękę, a dopiero potem patrząc na nasze splecione dłonie zapytał, czy może. Uśmiechnęłam się tylko i odpowiedziałam pytaniem: „To gdzie idziemy?”

Przez chwilę szliśmy pod górę leśną ścieżką. Rozmowa toczyła się gładko, o literaturze, o planach na przyszłość, o tym jak lubimy spędzać czas. Niby nic wielkiego, ale życie pokazało mi, że to nie temat musi być ciekawy, tylko rozmówca właściwy. Już nigdy później nikt nie słuchał mnie z taką uwagą jak on, ani ja nie chłonęłam niczyich słów tak jak wtedy. Wyszliśmy w końcu na malutką polanę, prawie z każdej strony otoczoną lasem. Leżały na niej jesionowe kłody, które zdążyły zarosnąć polnymi dzwonkami.  Ścięte przed laty drzewa odkryły widok na Śnieżkę – zauroczył mnie ten obraz, zbocze góry, dzikie kwiaty i on taki naturalny, taki mój. „A może zapalimy ognisko?” – zapytał. Zgodziłam się. Wtedy wyciągnął z plecaka scyzoryk, termos z herbatą i kiełbaski. Wariat! Zaplanował to.

Siedzieliśmy do późna. Gdy zgasiliśmy ogień, zrobiła się najczarniejsza ciemność. Wystraszyłam się. „Co teraz? Jak wrócimy?” Zaśmiał się cicho i bez słowa mnie przytulił. I wtedy zobaczyłam coś niewiarygodnie pięknego. Wokół nas zaczęły fruwać świetliki. Były ich setki. Takiej magii nie widziałam nawet w filmach. Szepnął wesoło: „To dla ciebie, specjalnie zamówiłem.”

W domu nie przyznałam się do tej randki. Nie mogłam. Nie dostałabym zgody. Co to za rodzina – usłyszałabym. Rodzice Wiktora byli inni, za bardzo inni jak na życie na wsi. Matka ćwiczyła jogę, często poza domem, ojciec zajmował się kowalstwem artystycznym. Sprowadzili się, gdy Wiktor kończył ósmą klasę. Zamieszkali na starym folwarku, gdzie uprawiali ekologiczne warzywa i hodowali szczęśliwe kury. Byli skłóceni z połową wsi o psy trzymane na łańcuchach i inne tego typu sprawy. Nie chodzili do kościoła, a ich dzieci na religię. Najmłodsza Marlenka urodziła się z Zespołem Downa. Ludzie strasznie gadali. Że to za karę. Sam Wiktor nie upraszczał sprawy – słuchał metalu, nosił długie włosy i ubierał na czarno. Zawsze w glanach. Moja Babunia żegnała się krzyżem, gdy ją mijał, a potem z dezaprobatą energicznie potrząsała głową.

Przez całe lato umawialiśmy się na polanie, pasowało mi to, bo nikt nas nie widział. Najpiękniejsze rozmowy, najczulsze objęcia, pyszne pocałunki. Byłam wtedy pewna, tą butną i najsilniejszą ze wszystkich młodzieńczą pierwszą miłością, że chcę z nim być już zawsze.

Do końca życia nie zapomnę tego dnia, gdy podszedł do mnie na przystanku autobusowym pierwszego dnia szkoły. Stara Jamrozka łypała na nas ciekawie – codziennie dojeżdżała do miasta sprzedawać jajka i zbierać okoliczne plotki. Chciał mnie przytulić, ale odsunęłam się delikatnie w obawie przed obmową. Popatrzył na mnie jakby nie rozumiał. Powiedziałam, że nie lubię czułości przy ludziach. Za dobrze mnie znał, by w to uwierzyć. Stanął obok. Gdy wysiedliśmy w mieście, dotknął mojej brody, kciukiem pogłaskał dolną wargę jakby się z nią żegnał i z wielkim smutkiem w oczach powiedział, że złamałam mu serce.

Minęło dwadzieścia lat. Myślę o nim czasami. Mam nadzieję, że on o mnie zapomniał.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz