wtorek, 30 października 2018

Love Story


Love Story ze specjalną dedykacją dla facebookowego znajomego: Sotyrisa
UWAGA!
Produkt zawiera cukier, lukier i miód, dosłodzony fruktozą... Niewskazany dla malkontentów, desperatów, nieszczęśliwie zakochanych, niezakochanych, samotnych samodzielnie i samotnych w związkach. Minister Zdrowia ostrzega, czytanie o szczęściu innych grozi zgryzotą własną.
Tyle tytułem wstępu.

Studia. Duże miasto i ja – grzeczna dziewczyna z prowincji (choć lepiej pasuje „ze wsi”, bo w słowie prowincja brakuje potencjału dziury goniącej dziurę, a w słowie wieś wiele się ich zmieści, a nawet ptaki zawracające na skraju do „nie ma nic dalej”). Przywiodła mnie tu nauka i marzenie o wielkiej miłości.
Na miłości zależało mi cholernie i chyba najbardziej, ale przez to cholernie najbardziej, nie chciałam decydować zbyt szybko. Ludzie we wsi plotkowali, że zostanę zakonnicą. Słyszałam też złośliwe uwagi na temat swoich wygórowanych wymagań. Święty Augustyn czytany często do poduszki radził, żeby pracować tak, jakby wszystko zależało od człowieka, ale ufać tak, jakby wszystko zależało od Boga. Modliłam się zatem gorliwie o miłość i jak zwariowana umawiałam z chłopakami. Już w pierwszym semestrze zaliczyłam tyle randek, ile większość ludzi w ciągu całego swojego życia. 
Najpierw zachwycali mnie ścisłowcy, potem odjechani artyści, wyrzeźbieni sportowcy, oczytani humaniści, chłopcy z duszpasterstwa i dla równowagi zbuntowani ateiści z trawką za uchem. Na randki (ale tylko pierwsze!) chadzałam częściej niż na wykłady. Nie traciłam czasu na drugie spotkanie, jeśli na pierwszym nic nie zaklikało. A nie klikało. Cisza i susza.
To było w lutym. Zaraz po sesji. Weszłam do niego przypadkiem, myląc któregoś wieczora piętra w akademiku. W pokoju panował półmrok i niesamowity porządek, który od razu rzucił mi się w oczy. Stał przy stoliku i łyżeczką nabierał cukier, ale zanim wsypał do kubka z herbatą, został zaskoczony moim nagłym wtargnięciem, podniósł więc głowę i popatrzył na mnie.
Czas się zatrzymał.
Stałam zahipnotyzowana głębokim aż do szpiku duszy i łagodnie dzikim spojrzeniem jego czarnych sarnich oczu. Był cały piękny. Świeży. Prawdziwy. Coś mamrotałam niewyraźnie o piętrach, że pokoje pomyliłam, że też tu mieszkam. Wyciągnął rękę. Podałam swoją. Uśmiechnął się i przedstawił. A jego uśmiech ożywiał oczy, błyszczały. Tonęłam w nich. Ledwie łapałam oddech. Zupełnie nie pamiętam słów, które między nami padły. Do własnego pokoju wróciłam, ale drogi też nie pamiętam. Zamknęłam za sobą drzwi, a Anka zapytała, co się stało.
– Właśnie poznałam swoją przyszłość.
Anka od razu domyśliła się, że chodzi o faceta.
– Jak ma na imię?
– Przedstawił się jakoś dziwnie... Nobel? ...
– Może Norbert? Nobel to nazwisko... – skorygowała.
– Nie, nie... Norbert nie... cholera...
– Nie dopytałaś?!
– Nie...
Postanowiłam, że nazajutrz pokręcę się po jego piętrze. Nie pamiętałam jednak, czy to było piętro niżej czy wyżej, więc na wszelki wypadek kręciłam się raz tu, raz tu. Bez skutku. 
Na portierni pracował pan Zbynio. Lubiliśmy się. Ja jego za dobre serce dla gołębi, a on mnie chyba za to samo i za słoiki z gulaszem, które przywoziłam z domu. Matka do dzisiaj nie wie, że w wielkim mieście stałam się wege. Któregoś wieczora zagadnęłam Zbynia, czy mógłby mi pomóc w kłopocie sercowym. Zgodził się, zacierając przy tym ręce.
– Dawaj nazwisko, młoda – rzucił, otwierając książkę z listą mieszkańców.
– Nie znam... może spróbujemy po imieniu? – niepewnie zapytałam.
– No takie numery też przechodziłem... to jakie to imię?
Nobla na liście nie było. Norberta też nie. A Zbyniu do dziś mi nie wierzy, że byłam wtedy trzeźwa.
Mijały kolejne dni i tygodnie. Choroba najpierw zaatakowała nogi, szwendałam się jak nawiedzona po akademikowych korytarzach w poszukiwaniu mojej miłości. Potem poszło na wzrok, prawie każdy brunet spotkany na ulicy miał jego oczy. Ostatni poddał się mózg:
– Trudno! Wywieszę ogłoszenia –  zakomunikowałam Ance. Popatrzyła na mnie z politowaniem.
– Wieżo warowna, jakiś psychopata wywiesił ci białą flagę! – zaśmiała się Anka.
– Co?...
– Ostatnio obiecywałaś sobie... poczekaj, poczekaj, kiedy to było, dzisiaj jest dwudziesty...  a, widzisz! To już cały miesiąc temu piękny Wojciech odwołał cię SMS-em. Pamiętasz sytuację? Mówiłaś, że nie zrobisz żadnego ruchu, że to facet ciebie będzie podrywał, a ty cytuję, kochana: „kłody pod nogi i wieża warowna, niech się stara, niech mu zależy”. Pitu – pitu, ble-ble-ble!
– No bardzo śmieszne, nie widzisz jak się zakochałam?
– Widzę, trzeci raz w tym roku... a jeszcze luty się nie skończył.
– Nie, nie... tamte to były tylko zauroczenia, chwilowe, na jedną randkę... a potem nie kiełkowało.
– Wiesz co? Poczekaj jeszcze ze dwa tygodnie i też nie wykiełkuje.
Za radą Anki czekałam. Nie żebym jej szczególnie ufała w tej materii, ale chciałam jej pokazać, że mnie naprawdę wzięło.
W szesnastym dniu po rozmowie z Anką, w trzydziestym pierwszym dniu po drugim przeszukiwaniu listy mieszkańców, w trzydziestym ósmym dniu po pierwszym przeszukiwaniu, w czterdziestym siódmym dniu po naszym spotkaniu, gdy na portierni siedziała gruba Jolka, gdy Anka zakuwała do kolokwium z teorii języka, a ja już w piżamie kończyłam malować paznokcie u stóp, usłyszałam pukanie do drzwi.
– Proszę!
Do pokoju wszedł on. Tak po prostu. Moje piękne sarnie oczy. W jednej sekundzie eksplodowałam radością, poderwałam się z krzesła, zbierając paprochy na świeżo wylakierowane paznokcie.
– Jak mnie znalazłeś?! – zapytałam z niepohamowaną radością, nie zastanawiając się nawet, czy to wypada mówić takie rzeczy zamiast „dzień dobry”.
– Cześć – przywitał się i ogarnął wzrokiem nasz pokój – Powiedziałaś mi, gdzie mieszkasz. Nie pamiętasz?
– Nie, umknęło mi... – odpowiedziałam zaskoczona. Wiedział, gdzie mieszkam i kazał mi tyle czekać?!... Co za gość!
– Pomyślałem, że może wyszlibyśmy gdzieś razem i poznali trochę lepiej?
– Jasne... Czemu nie... – odpowiedziałam, choć wszystko krzyczało we mnie: „dlaczego tak późno?”
– Nie byłem jeszcze na wystawie World Press Photo, a ty?
– I ja nie byłam.
– A masz ochotę? Bo nie widzę entuzjazmu...
W istocie mój entuzjazm opadł, ale nie ze względu na wystawę, lecz nurtujące mnie pytanie, czemu musiałam na niego aż tak długo czekać. Stwierdziłam jednak, że nie będę roztrząsać tego problemu przy Ance. Wyjdę z nim i co najwyżej zaliczę kolejne nieudane spotkanie.
– Popatrz jaka dzikuska, nawet mnie nie przedstawiła! Anka jestem! – współlokatorka wstała z łóżka i wyciągnęła rękę w kierunku mojego gościa.
– Jacek, miło mi.
Jacek??! Jak ja z niego Nobla zrobiłam?!! Anka podniosła jedną brew i spojrzała na mnie wymownie. Kochana Anka... dobrze, że miała refleks i głowę na karku w przeciwnym razie nadal nie wiedziałabym jak ma na imię.
Umówiliśmy się na sobotę. Wieczór był po prostu sympatyczny, a Jacek okazał się niezwykle miłym i radosnym mężczyzną. Nie był szurniętym artystą, nie miał bicepsa zrobionego na siłce, nie ubierał się w drogie ciuchy, nie miał tatuaży, nie palił, nie ćpał, nie grał na gitarze, nie chadzał na spotkania modlitewne, nie był prymusem, nigdy nie powtarzał roku. Zwykły chłopak o pięknych oczach, którymi mnie hipnotyzował.
Gdy wracaliśmy do akademika, zaproponował spacer po miejskim parku. Weszliśmy przez dziurę w płocie, jak wszystkie pary chodzące tu nocą. Zapytałam go wtedy, dlaczego tak zwlekał z zaproszeniem, skoro wiedział, gdzie mieszkam. Odpowiedział, że musiał sobie poukładać pewne sprawy. Nie pozwoliłam zostawić się z taką odpowiedzią.
– Jakie sprawy?
– Sercowe.
– Tak będziemy się bawić w zgadywanie po literce, czy powiesz od razu coś więcej?
– Chcesz konkretów, prokuratorze? – zaśmiał się wesoło i łokciem trącił mnie pod bok jak starą kumpelę – No, dobrze. Wtedy, gdy pomyliłaś pokoje spotykałem się z kimś, ale ta relacja była bardzo chwiejna. Musiałem jasno określić, na czym stoję. Nie lubię niedomówień i zabaw za plecami. Dlatego nie chciałem niczego zaczynać, dopóki nie wyjaśniłem tamtej sprawy. Tamto skończone.
– Zerwałeś z dziewczyną dla mnie?
– Nie. Nie zerwałbym związku dla nieznajomej... – zawiesił głos – ...nawet bardzo ładnej – popatrzył z uśmiechem – Stałaś się jedynie impulsem do zrobienia porządków w źle funkcjonującym układzie.
Miałam nadzieję, że mówi prawdę, że uporządkował swoje sprawy i że nie czeka na niego dziewczyna. Zrobiło się nastrojowo. Byłam pewna, że zechce się przytulić, może pocałować, ale usłyszałam:
– Późno już. Wracajmy.
Popatrzyłam na zegarek wskazywał dwudziestą pierwszą trzydzieści. Dwudziesta pierwsza trzydzieści w sobotę! To nawet jak na porządną studentkę bardzo młoda godzina. Przez całą drogę do akademika zastanawiałam się, co zrobiłam nie tak i czemu tak wcześnie skończył nasze spotkanie. Za dwie dziesiąta stałam już pod swoimi drzwiami nieprzytulona, niepocałowana, jedynie podziękowana za miły wieczór.
– Porażka – oznajmiłam Ance, wchodząc do pokoju. Ta dopiero szykowała się do wyjścia.
– Co?! Ty już?
– No, już...
– Co się stało?
– Sęk w tym, że nie wiem... już nic nie wiem i nie rozumiem. Wydawało mi się, że było miło i sympatycznie, że spędzimy ze sobą trochę więcej czasu, że może mnie pocałuje...
– Nie całujesz się na pierwszych randkach... – przypomniała mi, doklejając z otwartymi ustami kolejną kępkę rzęs.
– Z nim bym akurat mogła... Nawet więcej bym mogła... A on nic...
– Nic a nic?
– Nawet mnie za rękę nie złapał, ani pod rękę, ani ...no nic. Chyba mu się jednak nie podobam, choć powiedział, że niby tak. Jestem pewna, że już nie będzie drugiej randki.
Trzy dni później znowu stał w moich drzwiach.
– Może wyskoczymy na piwo?
Wzięta z zaskoczenia zgodziłam się, choć niespecjalnie miałam ochotę. Ciągle byłam urażona tak wcześnie skończoną randką i brakiem fizycznego zainteresowania z jego strony.
– Ja mu teraz pokażę – powiedziałam do Anki, gdy wyszedł.
Przez dwa dni kilkakrotnie przymierzyłam wszystkie nasze ciuchy – znaczy moje i Anki. W końcu kupiłam rozpinaną bordową bluzeczkę z dekoltem. Dopasowaną. Idealnie komponowała się z ołówkową elastyczną spódnicą. Zestaw podkreślał wcięcia i krągłości. 
Czekał na mnie pod teatrem, widziałam jak z daleka mnie obserwuje, widziałam, że błądzi wzrokiem po liniach mojego ciała. Z każdym moim krokiem był coraz bardziej zadowolony. I ja też!
Zaproponował przytulną knajpkę słynącą z wielu zakamarków, w których zaszywały się chętnie zakochane pary. Czyli jednak! – pomyślałam lekko podniecona – Podobam mu się. Gdy dotarliśmy na miejsce, wybrał stolik w oknie. W oknie! – z widokiem na ulicę pełną spacerowiczów, turystów i innych gapiów. Traciłam nadzieję na pomyślny rozwój tej znajomości.
– Pamiętasz ten dzień, gdy wpadłam przez pomyłkę do twojego pokoju? – zaczęłam, gdyż chciałam wrócić do jego imienia. Byłam prawie pewna, że nie przedstawił się jako Jacek.
– Tak pamiętam, ale to nie był mój pokój. Byłem wtedy u Agnieszki. Nie mieszkam w akademiku.
Aaaaa... dlatego się nie spotkaliśmy! Dlatego nie przyszedł po mnie, tylko umówiliśmy się pod teatrem. Jasne. Zaczyna się to spinać.
– Dlaczego pytasz?
– Bo jestem prawie pewna, że nie przedstawiłeś się swoim imieniem...
– Nazywają mnie Nobel.
– Aspirujesz?
– Kto by nie chciał, co? – uśmiechnął się – Nazywam się Robel, kumple zmienili literkę jeszcze w podstawówce i tak się przyjęło. Nikt ze znajomych nie woła inaczej.
No tak, banalne. Aż mi siebie żal.
Wieczór mijał zupełnie jak poprzedni, w sympatycznej atmosferze. Rozmawialiśmy o różnych sprawach, zgadzaliśmy się w wielu kwestiach, podobne poglądy, podobne rodziny. Wspominałam, że ma śliczne oczy? Nie wytrzymałam i powiedziałam mu o tym. Trudno. Pierwszy komplement padnie z moich ust. Niech stracę - pomyślałam. Patrzył na mnie przez chwilę bez słowa, po czym odpowiedział:
– Ty też mi się podobasz. Wiesz o tym, prawda?
– A niby skąd mam wiedzieć...?
– Gdybyś mi się nie podobała, nie przyszedłbym do ciebie.
– Niby tak... ale dobrze jest czasem coś usłyszeć, a nie tylko się domyślać. Z domysłów bzdury wychodzą, smuty straszne i okropne nieporozumienia. Nie chcę się niczego domyślać. Nie takiej relacji szukam.
Uśmiechnął się i popatrzył z zadowoleniem. Miałam wrażenie, że spodobała mu się moja postawa.
– Konkretna jesteś, co? I zadziorna ... – jego wzrok od razu obudził wszystkie moje motyle, jeśli miałam jakiekolwiek wątpliwości, to właśnie zniknęły – Podobasz mi się – kontynuował – Oczy masz ładne. Uśmiech masz śliczny. I na tym etapie chyba nie wypada mi mówić, co tam jeszcze mną kręci. Zatem kropka. – Patrzył z rozbawieniem, chyba lekkim podnieceniem, ale też dużą pewnością siebie. Nawet mnie nie dotknął, a moje ciało jak plastelina poddawało się wirującym w powietrzu emocjom. Zrobiłby ze mną wszystko, co by mu się tylko zamarzyło, po co miałby odwagę sięgnąć albo tylko poprosić. W zamian za to odprowadził mnie do akademika, a w drodze dotknął mojego ramienia jeden raz, chcąc mnie odsunąć od krawędzi chodnika, którym szedł, zataczając się, jakiś zmęczony człowiek. W tym drobnym geście opiekuńczości było tyle charakteru, że zadrżałam i już przez całą drogę nie mogłam się wewnętrznie uspokoić. Pożegnał mnie jak poprzednio pod drzwiami pokoju, uprzejmie podziękował za spotkanie i wyraził nadzieję na kolejne.
– Anka, ja oszaleję. On mnie doprowadza do ekstremalnej huśtawki emocjonalnej... to jest nie do wytrzymania.
– Ty nie wytrzymujesz na huśtawce emocjonalnej? To chyba świat się kończy albo masz menopauzę. Weź się przebadaj.
– Bardzo zabawne, ha – ha – ha!
– To chyba kosa na kamień trafiła, co?
– A może on jest impotentem? Albo ukrytym gejem?
– A może po prostu porządnym facetem?
– Taaa... Anka, takich nie ma! Na moich kilkudziesięciu już randkach każdy próbował nawiązać jakiś kontakt fizyczny – mniej lub bardziej odpowiedni do sytuacji. Wiadomo, zboków  nie brakuje. Ale on, popatrz – wie, że mi się podoba, powiedział, że ja mu się podobam i nawet mnie za rękę nie złapał. To jednak jest dziwne.
I dziwnym pozostało przez kolejnych dwanaście spotkań. Chodziliśmy na obiady, kolacje, do kościoła, na koncerty i do kina. I w końcu nadszedł ten majowy wieczór.
Było bardzo ciepło. Spacerowaliśmy wzdłuż ruchliwych alei obsadzonych krzakami bzu. W powietrzu unosił się jego słodki zapach. I nagle, Jacek wybiegł na jezdnię, rozpiął koszulę, zatrzymał przy tym jakiś samochód, klęknął, ściągnął tę swoją koszulę i wziął coś w ręce przez materiał. Patrzyłam oszołomiona wręcz. Zbliżył się do mnie taki półnagi z zawiniątkiem w rękach.
– One ciągle to robią. To już czwarta koszula – poinformował, a ja nadal patrzyłam oczami cielaka, bo zupełnie nie wiedziałam, co to się właśnie wydarzyło. Jacek podszedł do płotu, za którym były ogródki działkowe, uniósł siatkę i wpuścił tam jeża.
– No idź, wariacie! – pożegnał się z nim czule. Odwrócił się i powoli podszedł do mnie. A ja nie mogłam się powstrzymać oczy mi biegały po jego nagim torsie, ale łapały też jego wzrok i widziałam, że czytał z nich wtedy wszystko, całe moje pożądanie. I wiedziałam też, że jeżeli teraz na nie nie odpowie, to będzie już nasze ostatnie spotkanie. I on też to wiedział.  Podszedł bardzo blisko, popatrzył na mnie z góry, chwilę jeszcze drażnił mnie wzrokiem, a potem pochylił i pocałował w szyję tuż za uchem, szepcząc:
– Dłużej nie wytrzymam...
I pocałował, i całuje do dziś.

wtorek, 23 października 2018

Wiktor


Wiktor. Ostatnie lato przed maturą. Gdy o nim myślę, to robi mi się ciepło na sercu i od razu ciężko na sumieniu. Z nikim nigdy nie dogadywałam się tak dobrze jak z nim. Nikt nigdy nie rozumiał mnie tak dobrze jak on. I z nikim – ani wcześniej, ani później – nie miałam tak udanych randek. 
Na pierwszą umówiliśmy się pocztą rowerową. Naszym listonoszem był jego młodszy brat. Pozwalałam Markowi grać w Tetris, a ja w tym czasie odpisywałam na list. Zaklejałam kopertę i wysyłałam chłopca do domu. Nie wiem, czym przekupił go Wiktor, ale na pewno dobrze go opłacił, bo młody jeszcze przed południem zrobił sześć kursów. Nie, nie musiał mnie do siebie specjalnie przekonywać. Podobał mi się od samego początku, od kiedy zamieszkał na starym folwarku kilka lat temu. Udawałam niedostępną, choć od razu wiedziałam, że się z nim spotkam. On to wiedział i świetnie się przy tym bawił, pisząc do mnie kolejne, coraz bardziej zabawne, listy. Jedynie młody przejęty sytuacją kursował na pełnym speedzie tam i z powrotem.
Spotkaliśmy się za wsią na starym drewnianym moście. Nikt nas nie widział. Pasowało mi to. Gdy mnie zauważył, od razu podszedł,  pogładził po policzku, a potem przysunął do mnie blisko i wyszeptał, że bardzo się cieszy. Nie musiał tego mówić, wszystko widziałam w jego oczach. Czułam jak wirują w nas motyle. Całe dzikie stada. Złapał mnie za rękę, a dopiero potem patrząc na nasze splecione dłonie zapytał, czy może. Uśmiechnęłam się tylko i odpowiedziałam pytaniem: „To gdzie idziemy?”
Przez chwilę szliśmy pod górę leśną ścieżką. Rozmowa toczyła się gładko, o literaturze, o planach na przyszłość, o tym jak lubimy spędzać czas. Niby nic wielkiego, ale życie pokazało mi, że to nie temat musi być ciekawy, tylko rozmówca właściwy. Już nigdy później nikt nie słuchał mnie z taką uwagą jak on, ani ja nie chłonęłam niczyich słów tak jak wtedy. Wyszliśmy w końcu na malutką polanę, prawie z każdej strony otoczoną lasem. Leżały na niej jesionowe kłody, które zdążyły zarosnąć polnymi dzwonkami.  Ścięte przed laty drzewa odkryły widok na Śnieżkę – zauroczył mnie ten obraz, zbocze góry, dzikie kwiaty i on taki naturalny, taki mój. „A może zapalimy ognisko?” – zapytał. Zgodziłam się. Wtedy wyciągnął z plecaka scyzoryk, termos z herbatą i kiełbaski. Wariat! Zaplanował to.
Siedzieliśmy do późna. Gdy zgasiliśmy ogień, zrobiła się najczarniejsza ciemność. Wystraszyłam się. „Co teraz? Jak wrócimy?” Zaśmiał się cicho i bez słowa mnie przytulił. I wtedy zobaczyłam coś niewiarygodnie pięknego. Wokół nas zaczęły fruwać świetliki. Były ich setki. Takiej magii nie widziałam nawet w filmach. Szepnął wesoło: „To dla ciebie, specjalnie zamówiłem.”
W domu nie przyznałam się do tej randki. Nie mogłam. Nie dostałabym zgody. Co to za rodzina – usłyszałabym. Rodzice Wiktora byli inni, za bardzo inni jak na życie na wsi. Matka ćwiczyła jogę, często poza domem, ojciec zajmował się kowalstwem artystycznym. Sprowadzili się, gdy Wiktor kończył ósmą klasę. Zamieszkali na starym folwarku, gdzie uprawiali ekologiczne warzywa i hodowali szczęśliwe kury. Byli skłóceni z połową wsi o psy trzymane na łańcuchach i inne tego typu sprawy. Nie chodzili do kościoła, a ich dzieci na religię. Najmłodsza Marlenka urodziła się z Zespołem Downa. Ludzie strasznie gadali. Że to za karę. Sam Wiktor nie upraszczał sprawy – słuchał metalu, nosił długie włosy i ubierał na czarno. Zawsze w glanach. Moja Babunia żegnała się krzyżem, gdy ją mijał, a potem z dezaprobatą energicznie potrząsała głową.
Przez całe lato umawialiśmy się na polanie, pasowało mi to, bo nikt nas nie widział. Najpiękniejsze rozmowy, najczulsze objęcia, pyszne pocałunki. Byłam wtedy pewna, tą butną i najsilniejszą ze wszystkich młodzieńczą pierwszą miłością, że chcę z nim być już zawsze. 
Do końca życia nie zapomnę tego dnia, gdy podszedł do mnie na przystanku autobusowym pierwszego dnia szkoły. Stara Jamrozka łypała na nas ciekawie – codziennie dojeżdżała do miasta sprzedawać jajka i zbierać okoliczne plotki. Chciał mnie przytulić, ale odsunęłam się delikatnie w obawie przed obmową. Popatrzył na mnie jakby nie rozumiał. Powiedziałam, że nie lubię czułości przy ludziach. Za dobrze mnie znał, by w to uwierzyć. Stanął obok. Gdy wysiedliśmy w mieście, dotknął mojej brody, kciukiem pogłaskał dolną wargę jakby się z nią żegnał i z wielkim smutkiem w oczach powiedział, że złamałam mu serce.
Minęło dwadzieścia lat. Myślę o nim czasami. Mam nadzieję, że on o mnie zapomniał.

sobota, 20 października 2018

Filharmonia


W filharmonii byłam raz. Raz w życiu.
Ubiór.
Czarna elegancka koronkowa sukienka i czarne szpilki. Na szyi i w uszach perły – pożyczone, ale prawdziwe. Postanowiłam w pełni celebrować to wyjście i nie zrażać się towarzystwem.
Towarzystwo.
Rok starszy ode mnie. Studiował iranistykę. Nosił długie tłuste włosy i niedbałą brodę. Okulary jak John Lennon. Ciągle pijany lub na kacu. Mijaliśmy się każdego wieczora na akademikowym korytarzu. Pomięty, nieświeży i nieludzko inteligentny. Michał.
Zaproszenie.
Bilety do filharmonii wygrał w karty. Zaproponował mi wyjście myjąc zęby w koedukacyjnej łazience, ot tak, nie dbając czy się zgodzę czy nie. Całym sobą mówił do mnie bez słów: masz za malutki móżdżek, ale słodką buzię, zrobię eksperyment. Pomyślałam, że z bezdomnym alkoholikiem, którym za chwilę się stanie, nigdy w życiu bym się nie związała, więc zaszaleję, a co? Pójdę.
Spotkanie.
Zapukał do moich drzwi punktualnie. Otwierając, zastanawiałam się w jakim będzie stanie. Stał przede mną trzeźwy jak pszczoła. W czarnym kapeluszu i długim czarnym płaszczu. Włosy umył i uczesał! Oczy mi zwariowały od puszystości blond kucyka.
Droga.
Stojąc w tramwaju ramię w ramię łypaliśmy na siebie jak złodzieje obserwujący ofiarę. Szczerze powiedziałam mu dziękuję, no i że nie byłam nigdy w filharmonii. A co! Niech wie. A on – że lubi, że często chadza, że zakłada się o bilety.
Bilety.
Wysiadka. On pierwszy, a potem podał mi rękę. Popatrzyłam mu w oczy i zobaczyłam go prawdziwego. Chrząknęłam tylko i zapytałam na jaki koncert idziemy. Muzyka filmowa. Powinno ci się spodobać. Cholera, czyli jednak.
Filharmonia.
Uroczy pan w czarnym garniturze zerknął na nasze bilety, po czym wskazał drogę do zakupionych miejsc. Najpierw po schodach, jak kazał. Potem do końca korytarzem, ostatnie drzwi. Otworzył i gestem ręki zaprosił do środka. Loża! Rozgość się, usłyszałam.
Koncert.
W moim sercu cała orkiestra – emocji.   Na strunach duszy rozsiadły się niepewność i litość, wściekłość i podziw. W emocjonalnym bajzlu dużo fałszu, brak dyrygenta, nie został wybrany. Serce i Rozum kłóciły się o pierwszeństwo. Klapa totalna. Oklaski. Bisy. Kwiaty.
Kwiaty.
Zrywał w parku nielegalnie. Naręcze tulipanów. Kazałam mu przestać, ale nie słuchał. Przyniósł. Podał zadowolony z siebie i wydusił to swoje niedbałe: masz, postawisz sobie na stole.
Dzień after.
Myjemy zęby. Nie odzywa się. Wychodzi bez słowa. Wieczorem pije. Gra na gitarze pod moimi drzwiami bałkańskie przyśpiewki. Ktoś wzywa portiera. To chyba pięćdziesiąta skarga. Musi się wyprowadzić. Kamień z serca.