poniedziałek, 29 kwietnia 2019

Podróż życia

            Zdecydowałem się umrzeć. Nie na końcu, jak wszyscy, tylko jak facet – wcześniej i z własnej woli. Zdecydowałem, że dziś, nie ma co zwlekać. Żadna wymyślna data, zwykły wtorek, bez sentymentów. Pod jednym z tirów. Jeżdżą szosą – tą za wsią. Konkretne zejście. Bez gapiów.
– No i, kurwa, bęc!
Zupełnie nie pojmuję jak ja to robię, że mi w życiu nawet śmierć nie wyszła. Budzę się w kontenerze. Wiozą mnie gdzieś, kurwa, tym tirem, co ja pod niego miałem... Ehhh... szkoda słów. Ale może mnie chociaż na końcu zabiją. Tak! I to by się nawet zgadzało, bo wszystkie sukcesy w życiu przywiał mi przypadek i ludzka złośliwość.
– Ale zaraz, zaraz!!! Co jest?!
Tak sobie patrzę, patrzę... i spostrzegam, że widzę siebie spoza siebie. Patrzę i widzę, że leżę na podłodze jak nieżywy farfocel. Trochę trzęsie, więc farfocle wyglądają jakby żyły, ale każdy swoim życiem, więc sumarycznie to chyba jednak nie żyją. 
Próbując dojść do siebie, podchodzę do siebie – to znaczy do tego farfocla – żeby się przyjrzeć. Przekonać. Namacalnie.  
Nie, nie – macać nie będę... 
Nie oddycha. I w ogóle miazga.  
Trochę mi się smutno zrobiło, patrząc na gościa widywanego każdego ranka przy goleniu. Tak jakbym patrzył na śmierć kumpla, ale nie przyjaciela, po prostu kumpla, z którym się spędza dużo czasu. I łapię doła, że tak sam o sobie myślę z obojętnością... że nawet dla siebie nie byłem dobry. Zawiesiło mi myślenie na kilka sekund, ale równie dobrze mogła to być wieczność. Czas jakby stanął. Pojąłem nagle, choć może nie nagle, tylko przez tę wieczność, co trwała sekundę, że mam duszę albo ... nie-duszę, tylko Coś. COŚ, co patrzy na mnie moimi oczami! COŚ, co myśli jak ja.
Zatrzymujemy się. Słyszę jak ktoś otwiera kontener, w którym się znajdujemy, my – to znaczy ja i farfocel (bo nie umiem myśleć o nim jak o sobie). Drzwi się otwierają i do środka wskakuje dwóch gości z latarkami i workiem. Pewnie na farfocla.
A jak! Ładują jak śmiecia.
Wyskakuję z kontenera. Jest noc, ale bardziej to wiem, niż widzę, bo widzę wszystko jakby był dzień. Podbiegam do bocznego lusterka i... nie ma mnie. Nic, nawet cienia. Teraz to się zaczynam bać. W duchy nie wierzę! Kim ja, do kurwy nędzy, jestem?
                – Zaraz, zaraz...ogarnijmy się. Co się dzieje? Gdzie ja jestem? I czemu się pozbywają mojego farfocla w jakimś lesie?
Podchodzę posłuchać. Łopaty pracują, nie gadają za wiele. Jeden tylko pod nosem wygłasza pierwsze wersy polskiego hymnu na obczyźnie, cały czas, jakby się zapętlił: Ja pierdole, kurwa mać... Ja pierdolę, kurwa mać... Nagle kolega nie wytrzymuje i krzyczy:
                – Przestań już! Pojebało cię?
                – Ja pierdolę! Czy ty to w ogóle pojmujesz, kurwa? Może miał rodzinę, dzieci, żonę? Może chorą matkę na utrzymaniu? Kurwa mać!! Ja pierdolę!
                – Shit happens, co poradzić! Zły czas wybrał i miejsce.
    – Kurwa mać, ja pierdolę!
    – Ogarnij się, bo mi tu zwariujesz, a trasa jest do zrobienia!
Gość rzuca łopatę, wyskakuje z dołka i biegnie gdzieś w stronę lasu. Zaczyna wrzeszczeć. Płacze jak dziecko. Teraz to i ja się wzruszyłem. Gdyby wiedział, że ani matka, ani ojciec, ani żona, ani nikt po mnie nie płacze, że tylko on... od razu by się ogarnął. 
Tyle, że chuj nie płacze nade mną. Nikt nigdy nie płacze za kimś, tylko za sobą. Taka jest, kurwa, prawda. Żałoby to wymysł egoistów. Sami płaczą za sobą. I ten tu, hipokryta, beczy jak dziecko, bo się boi, bo ma wyrzuty sumienia, z którymi musi żyć, bo chciałby myśleć o sobie dobrze, a tu chujnia z grzybnią, przejechał i jeszcze trupa ukradł. No cyrk! Tego nie planowałem.
- Seba, nie wariuj! Chodź. Ogarnę ten syf, a ty się odśwież w kabinie – próbuje udobruchać płaczkę twardziel z łopatą.
Podchodzę do niego, żeby się przyjrzeć. Trzęsie się. Usta mu drżą. Prawdziwy. No, nie powiem, jednak ujął mnie skurczybyk. Straszna beksa, ale to miłe, że ktoś się wzruszył trochę. I łapię się na tym, że sam jestem okropnym hipokrytą. Jakiś tam głask, jakieś pochlebstwo, ktoś ryczy niby za mną i już ciepełko. A to fikcja. Wszystko to fikcja. Tak mi się chce tego ciepełka, że nawet płacz hipokryty biorę za komplement. Jak niewyżyty samiec dziwkę za dziewicę. Zaraz mu wianek nałożę...
Ale jednak miło.
– Pogrzeb skończony – wyrwał mnie z rozmyślań twardziel. Nawet się nie zorientowałem, kiedy farfocel zniknął pod ziemią. To ciekawe, że zupełnie nie czuję się z nim związany.
           Nie wiem, gdzie jestem. Nie wiem, co dalej. Więc ładuję się na kabinę razem z Sebkiem i twardzielem. Nigdy nie jeździłem tirem, to się przejadę. 
Okazuje się, że jadę do Holandii. Jest robota. Dobrze płatna. Trzeba coś przewieźć. I chyba niezbyt legalnie. Dlatego się pozbyli farfocla, żeby nie było afery. Spaliliby się na starcie. Słucham ich i słucham, i dochodzę do wniosku, że to mogą być moi pierwsi prawdziwi koledzy. Autentycznie ich lubię.
Pojeżdżę z nimi, a co?...