Wspomibajki Zosi

Dzień Matki

Słyszę Ją przez sen - moje Słońce, mój Skarb, moje Wszystko. Słyszę jak biegnie do sypialni - tup, tup, tup. Nie cytoli się, zwinnym paluszkiem sprawnie rozwiera mi powiekę. Staram się nie przejmować piaskiem, którego ziarenka drażnią mi oczy i posłusznie je otwieram. Zagląda jak papuga albo inne ciekawskie ptasię.
- Mama... - mówi na powitanie, jakby cieszyła się, że mnie widzi i że ja ją widzę, jakbym ja z zamkniętymi oczami nie była mamą, ale skoro je otworzyłam to już nią jestem. I tak sobie myślę półprzytomna, że dla takiego maluszka matka musi być przytomna, trzeźwa, widząca - OBECNA po prostu.
- Cześć, Skarbie! Co słychać?
- Mniam, mniam!
Oczywiście, że "mniam, mniam". Każdego ranka budzi się z ogromnym apetytem - nie zawsze na owsiankę, ale zawsze na życie. Każdego ranka wlewa we mnie energię, pokazuje sens i cel. Nie ma lepszego prezentu od życia. 


Galaktyka Zosi

Energicznie uderzyła swoim pulchniutkim paluszkiem w narysowane przed kilkoma sekundami słoneczko.
- To! To! To! – zakrzyknęła piskliwie.
Biorę więc kredkę i maluję kolejne słońce, komentując przy tym:
- Najpierw kółeczko, potem oczka i uśmiech, a teraz promyczki: jeden, dwa, trzy, cztery, pięć, sześć...
Chwilę patrzy na kartkę z dwoma słońcami. Uśmiecha się szeroko, ukazując malutkie ząbki. Pomiędzy górnymi jedynkami przestrzeń na żetony jakby była córką Madonny, a nie moją. Znowu uderza paluszkiem w koślawe słoneczko:
- To! To! To! – krzyczy donośniej i radośniej.
Kolejna kredka, kolejne słońce. Staram się by były różnej wielkości, miały inne minki, różne promyczki i kolory. Przygląda się uważnie procesowi powstawania słońca, a efekty ocenia najwyżej dwie sekundy. Tym razem patrzy na mnie z dezaprobatą. Wskazuje poprzednie i z groźną miną oznajmia:
- To! To! To!
Rysuję posłusznie. Staram się by miało szerszy uśmiech, dorysowuję język w nadziei, że wywoła radość na jej buzi, mówię do niej:
- Popatrz, słoneczko wystawiło Ci język!
Ocena trwa sekundę dłużej, tę sekundę, w której przekrzywia lekko główkę, by przyjrzeć się anatomii nowo powstałego słonka, po czym odwracając się do mnie pokazuje palcem słoneczny język i prezentuje mi swój w całej okazałości.
- Śliczny!
I siedzę tak wieczorami zanurzona po uszy w galaktykach Zosi. Macierzyństwo przeniosło mnie w zupełnie inny kosmos.


Zaczarowany książę


W sąsiednim pokoju odbywa się wspólne malowanie. Zosia uwielbia malować z tatusiem, bo wtedy może siedzieć przy biurku tatusia. Wie, że na obrotowym krześle siedzi tylko tatuś, a Zosia jedynie na kolanach. Wie, że dzieci nie wdrapują się na obrotowe krzesła, bo będzie „BAM!”. Bolało, więc pamięta.
W spokoju piję wieczorną kawę (pochłaniam niestandardowe ilości kofeiny o wszystkich porach dnia i nocy). I zastanawiam się... a w zasadzie usiłuję sobie wyobrazić jak wyglądałoby teraz nasze życie bez Zosi. Coś tam pamiętam sprzed jej urodzenia, w końcu zanim się pojawiła byliśmy ze sobą siedemnaście lat i przez te wszystkie lata mieliśmy przecież jakieś zajęcia, jakieś imprezy, jakichś znajomych... na pewno robiliśmy coś szalenie fascynującego i niegrzecznego.
Mgliste obrazki wspomnień przecina Zośkowy pisk. Słyszę poruszenie i coś jakby... - człapanie...? Nagle mym oczom ukazuje się okaz niebywały. W moją stronę skacze czterdziestoletni w dodatku osiemdziesięciokilogramowy kumak. Brakuje tylko Krystyny Czubówny w tle. Doskoczył do okna, chwycił się parapetu i zdyszany tłumaczy:
- Żabka jest zmęczona. Nóżki bolą...
Mała dopada swojego ropucha i krzyczy:
- Tu! Tu! Tu! – a jej mała rączka klepie żabę po zadzie. „Tu! Tu! Tu!” oznacza „Tam! Tam! Tam!” i to najlepiej najdalsze „tam”, do jakiego można doskoczyć. Granie na litość i żałosne miny nie odnoszą skutku.
- No to hop, Żabko! – dopinguję męża, który rzucił się do skoku. Rozbawiona obserwuję małą poganiaczkę biegnącą za swoim ropuchem. I znowu słyszę z sąsiedniego pokoju, że żabka się zmęczyła, a potem Zosine: „Tu! Tu! Tu!”. Zastanawiam się czy uda mu się wyprowadzić ją w pole, czy ją zagada, czy może ulegnie? W końcu słyszę charakterystyczne człap, człap, człap, które powinno być raczej skocznym hop, hop, hop i już widzę moją ślubną żabę na zakręcie w przedpokoju. Doskakuje do sofy, na której siedzę, chwyta mnie w pół i całuje.
- Jeśli chcesz się zamienić w księcia, to musisz się bardziej przyłożyć – żartuję i całujemy się znowu.
Zosia stoi i uważnie nas obserwuje. Jest lekko zawstydzona. Taki mały brzdąc, a wyczuwa intymność. Przerywamy te nasze objęcia i przyglądamy się naszej córce. Jest idealna, najlepsza. Mówię do męża:
- Kilka lat temu nawet nie pomyślałabyś, że będziesz skakać żabką po mieszkaniu...
- Kilka lat temu... – odpowiada ciągle zdyszany, patrząc na mnie śmiejącymi oczami – ...byłem starszy, nie to co dziś. 



Dzień jak codzień

Zaczęło się niewinnym rysowaniem – motylek, kwiatuszek, słoneczko i gdzieś przy chmurce zauważam, że są tylko trzy kredki. Z wielkiego zestawu trzydziestu dwóch kredek zostało trzy? Pierwsza podejrzana – sofa. Pod nią jest na ogół dziewięćdziesiąt procent poszukiwanych drobiazgów. Zawsze nurkujemy pod sofę, gdy kotom skończą się piłeczki, myszki, piórka i inne fidrygałki. Zaglądam. Są - piłeczki, myszki, piórka, ale kredek nie widzę. Może tam głębiej, za szeroką podstawą? Odsuwam sofę. Zbieram piłeczki, myszki, piórka,…  Zosia podniecona zachwyca się nowymi zabawkami, a ja wyciągam odkurzacz, bo skoro już odsunęłam sofę, to zrobię porządek. Odkurzam. Biorę mopa. Zmywam podłogę. Przesuwam sofę na stare miejsce. A kredek nie ma.
– Zosiu, gdzie są kredki? – pytam
– Ma! Ma! – odpowiada rozkładając ręce, czyli: „Nie ma, nie ma” oznajmia po prostu.
– Wiem, że nie ma, ale gdzie są? Gdzie?
– Dzie? Dzie? – powtarza jak papużka.
– No gdzie?
– Tu! Tu! Tu! I wskazuje sypialnię.
Kładę się na podłodze w sypialni i zaglądam pod łóżko, a tam… Sodoma i Gomora! Trzeba się z nią uporać. Sypialnia mała - zbyt mała, by tak po prostu odsunąć łóżko. Odpinam lampki nocne. Wysuwam szafeczki. Odjeżdżam mobilnym przewijakiem, który nigdy nie został użyty jako przewijak, bo od pierwszego dnia stał się kocim legowiskiem i teraz też śpi na nim Misia. Przesuwam łóżko. Ciężkie, w dodatku usiadła na nim Zosia, nawet nie wiem kiedy się wdrapała. Znajduję wielką kulę podartych chusteczek higienicznych, parę skarpetek, dwie maskotki, a także kocie piłeczki, myszki, piórka i inne fidrygałki. Kredek nie ma. Odkurzam. Mopuję. Przesuwam łóżko, wjeżdżam przewijakiem, na którym ciągle śpi niewzruszona Miśka. Jeszcze szafki, lampki. Prawie kończę, gdy wchodzi Tomek. Witamy się buziakami, Zosia dostaje małpiego rozumu, skacze, podryguje, wita tatusia:
– Co robiłyście dzisiaj? – pyta Tomek, biorąc Zosię na ręce.
– Nic takiego... trochę rysowałyśmy… - odpowiadam znużona.
– Ale wam fajnie...- stwierdza z rozmarzeniem.
– ... ... ... – powinnam coś powiedzieć, ale nawet mi się nie chce ust otwierać. Gdy pójdą na spacer, to o wszystkim napiszę ;-)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz