poniedziałek, 12 listopada 2018

Pożegnanie

Cała rodzina zjechała się w dzień jej śmierci. Oczywiście, nikomu nie przyszło do głowy, że będzie umierała, choć straszyła tym od kilkudziesięciu lat. Ostatnio wprawdzie miała jakieś problemy zdrowotne, nieco opadła z sił, leżała nawet trochę w szpitalu, ale to normalne w jej wieku – czego chcieć po osiemdziesiątce?
Siedzieli przy stole i naciskali na uporządkowanie spraw majątkowych. Kłócili się z nią i między sobą o totalne przyziemie i bieżączkę. Ktoś umył naczynia, ktoś podłogę, ktoś pobiegł po zakupy, ktoś pomógł jej położyć się do łóżka. Siedzieli sobie przy kawie, gdy odeszła. Cicho. Nie przeszkadzając nikomu. Matka czworga dzieci, babcia siedmiorga wnucząt, prababcia dla dwóch bobasków.
Mąż jej ukochany zmarł w młodości. Została sama z dziećmi i od tej pory każdy dzień był walką o przetrwanie, o lepsze życie dla nich. Była twarda – musiała być, bo życie nie patrzy, kto ile ma sił i nie rozdziela nieszczęść według indywidualnych możliwości. Entliczek-pentliczek, na kogo wypadnie, na tego bęc! Miała pecha, po prostu.
Mawiała, że gdyby nie Bóg, to sama nie dałaby rady. A ludziska mawiali, że takie życie to musi być kara Boża. No i nie wiadomo, jak z tym Bogiem, ale ksiądz podczas pogrzebu stwierdził, że została przyjęta do wiecznej radości. Jako jej spowiednik zapewniał, że była głęboko wierząca, wrażliwa i uduchowiona. „więc jeśli jej nie dane będzie miłosierdzie, to komu?” – zapytał w końcu. „Komu?” – pytały siebie trzy córki i syn, nie mogąc wymazać z pamięci ostatnich chwil z mamą.
Nikt jej nie podziękował, nie przytulił, nie pocałował i słowo „kocham” też nie padło. Zdążyli jednak ustalić, że w razie czego zrzucą się na dom starców, bo matce do młodości nie idzie, a każdy ma swoje sprawy.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz