Cała rodzina zjechała się w dzień jej śmierci. Oczywiście, nikomu nie
przyszło do głowy, że będzie umierała, choć straszyła tym od
kilkudziesięciu lat. Ostatnio wprawdzie miała jakieś problemy zdrowotne,
nieco opadła z sił, leżała nawet trochę w szpitalu, ale to normalne w
jej wieku – czego chcieć po osiemdziesiątce?
Siedzieli przy stole i
naciskali na uporządkowanie spraw majątkowych. Kłócili się z nią i
między sobą o totalne przyziemie i bieżączkę. Ktoś umył naczynia, ktoś podłogę,
ktoś pobiegł po zakupy, ktoś pomógł jej położyć się do łóżka. Siedzieli
sobie przy kawie, gdy odeszła. Cicho. Nie przeszkadzając nikomu. Matka
czworga dzieci, babcia siedmiorga wnucząt, prababcia dla dwóch bobasków.
Mąż jej ukochany zmarł w młodości. Została sama z dziećmi i od tej pory
każdy dzień był walką o przetrwanie, o lepsze życie dla nich. Była
twarda – musiała być, bo życie nie patrzy, kto ile ma sił i nie
rozdziela nieszczęść według indywidualnych możliwości. Entliczek-pentliczek, na kogo wypadnie, na tego bęc! Miała pecha, po prostu.
Mawiała, że gdyby nie Bóg, to sama nie dałaby rady. A ludziska mawiali,
że takie życie to musi być kara Boża. No i nie wiadomo, jak z tym
Bogiem, ale ksiądz podczas pogrzebu stwierdził, że została przyjęta do
wiecznej radości. Jako jej spowiednik zapewniał, że była głęboko
wierząca, wrażliwa i uduchowiona. „więc jeśli jej nie dane będzie
miłosierdzie, to komu?” – zapytał w końcu. „Komu?” – pytały siebie trzy
córki i syn, nie mogąc wymazać z pamięci ostatnich chwil z mamą.
Nikt jej nie podziękował, nie przytulił, nie pocałował i słowo „kocham”
też nie padło. Zdążyli jednak ustalić, że w razie czego zrzucą się na
dom starców, bo matce do młodości nie idzie, a każdy ma swoje sprawy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz