sobota, 3 listopada 2018

Janka i Kazek

          
                Właśnie wróciłam z rodzinnych stron, gdzie zapaliłam kilka zniczy z okazji Wszystkich Świętych. Na cmentarzu spotkałam Jolkę. Grzeczności, uprzejmości, pitu-pitu. Gdy się pożegnałyśmy, odprowadziłam ją wzrokiem aż do grobu jej rodziców. I tak się zadumałam nad ich życiem przez chwilę i jeszcze chwilę... zaduma nie opuściła aż do teraz, gdy włączyłam komputer, aby Wam coś napisać. Napisać znowu o miłości.
               Miałam wtedy może z dziesięć lat, może ciut mniej, gdy odkryłam, że oni się naprawdę kochają i że to, co widzę każdego dnia, jest pięknym tego dowodem.
               Zwykła wiejska para. Nie dorobili się majątku. Z szóstki dzieci troje już nie żyje. Oni sami też już pomarli nie doczekawszy złotych godów. Najpierw zmarł Kazek, a Janka dwa tygodnie później. Ich dzieci przyjęły to jako oczywistość – bo mama bez taty nie mogła żyć. Kropka. Stali się dla mnie wzorem romantycznej miłości małżeńskiej wyrażonej w powtarzalnych codziennych czynnościach, które może na początku są romantyczne i podniecające, ale praktykowane przez długie lata wchodzą w nawyk, stają się zwyczajnie-niezwyczajnym rytuałem wykonywanym bez zastanowienia. Stają się także, dla niczego nieświadomej pary, wzmocnieniem miłosnych fundamentów.
               Janka zawsze nosiła chustkę na głowie. Była pogodna, okrąglutka i niska. Wyglądała jak piłeczka. Kazek był od niej kilkanaście lat starszy. Ususzony jak pasikonik. Opalony słońcem i Popularnymi bez filtra, wyglądał jak Cygan. Kazek codziennie chodził w marynarce, nawet na traktor tak się ubierał. I gumiaki. Taki miał stajl.
               Kazek był rolnikiem, a Janka pracowała w miejscowej fabryce papieru znajdującej się w odległości spacerowej od ich domu. Odkąd się zatrudniła w tej fabryce zaraz po ślubie, Kazek każdego dnia rano i każdego dnia po południu woził ją do pracy i z pracy – na rowerze. Zawsze siedziała na ramie przed nim. Wracając do domu, wesoło rozmawiali. Ona żywiołowa, śmiejąca się głośno, on raczej cichy, szepczący jej coś do ucha. Codziennie przez wiele lat widziałam ten obrazek. Janka i Kazek zestarzeli się w końcu – ona przytyła, on skruszał, rower zbrzydł, ale codziennie jeździli tak samo jak młodzi.
               Sąsiad Józiek, wredny staruch, którego bały się wszystkie dzieci w okolicy, dokuczał im czasami. Kiedyś słyszałam jak mówił do taty, że stare to a głupie, że jak wypierdolą, to gnaty połamią. Dziwił się Kazkowi, że babę wozi na ramie każdy dzień, przejść by się mogła, bo niedaleko ma. Myślę sobie, że nie tylko Józiek im dokuczał, że pewnie było więcej takich serdecznych, których żal ściskał na widok cudzych przyzwyczajeń głęboko zakorzenionych w życiu wyrosłym na żyznej glebie miłości.
               Dużo myślałam o miłości, paląc znicze w tym roku. Gdy opowiadałam mężowi o Jance i Kazku, zdałam sobie sprawę, że też wypielęgnowaliśmy coś, co jest dla mnie czasem denerwującym przyzwyczajeniem, a co dla innych może być przepięknym wzorem. Zdałam sobie sprawę z tego, że im więcej przyzwyczajeń wyrośnie na glebie zakochania, motyli w brzuchu i ognistych nocy, tym później, gdy pojawi się emocjonalny chłód, zdechną motyle, a łóżko będzie służyło już głównie do chrapania, to dawne nasycenie niezauważalnymi odruchami miłości będzie jednym z parasoli ochronnych.
               Mąż mój ilekroć wychodzi z domu, całuje mnie na pożegnanie i wita się buziakiem, gdy wraca. Jest to nawyk z początku naszego związku. Rzadko są to ogniste pocałunki (oj, nie pamiętam już kiedy taki się zdarzył), przeważnie to królicze ciumki, czyli szybkie całusy bez żadnych doznań. Nie chodzi jednak o doznania, gdy między nami jest w porządku, ale o przełamanie swojej niechęci, gdy się pokłócimy. Bywa (owszem, bywa!) że doprowadzi mnie do białej gorączki i nie chcę, aby się do mnie zbliżał. Wtedy zakrada się i całuje mnie w ramię lub w plecy. Wychodzi, a ja sobie myślę, że głupia jestem, że nie wiadomo, co się może zdarzyć tego dnia, może to nasz ostatni pocałunek i wtedy biegnę za nim, aby go naprawdę pocałować.
              Jestem pewna, że Kazek nie raz nie miał ochoty jechać po Jankę, że zły był na nią i myślał, że dobrze jej zrobi spacer. I Janka też nie zawsze miała ochotę wsiadać na tę ramę i wtulać się w męża, więc wsiadała obrażona, więc nie rozmawiała, więc udawała, że wcale jej nie rusza ten oddech na szyi i łaskotanie za uchem...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz