Właśnie
wróciłam z rodzinnych stron, gdzie zapaliłam kilka zniczy z okazji
Wszystkich Świętych. Na cmentarzu spotkałam Jolkę. Grzeczności,
uprzejmości, pitu-pitu. Gdy się pożegnałyśmy, odprowadziłam ją wzrokiem
aż do grobu jej rodziców. I tak się zadumałam nad ich życiem przez
chwilę i jeszcze chwilę... zaduma nie opuściła aż do teraz, gdy
włączyłam komputer, aby Wam coś napisać. Napisać znowu o miłości.
Miałam wtedy może z dziesięć lat, może ciut mniej, gdy odkryłam, że oni
się naprawdę kochają i że to, co widzę każdego dnia, jest pięknym tego
dowodem.
Zwykła wiejska para. Nie dorobili się majątku. Z
szóstki dzieci troje już nie żyje. Oni sami też już pomarli nie
doczekawszy złotych godów. Najpierw zmarł Kazek, a Janka dwa tygodnie
później. Ich dzieci przyjęły to jako oczywistość – bo mama bez taty nie
mogła żyć. Kropka. Stali się dla mnie wzorem romantycznej miłości
małżeńskiej wyrażonej w powtarzalnych codziennych czynnościach, które
może na początku są romantyczne i podniecające, ale praktykowane przez
długie lata wchodzą w nawyk, stają się zwyczajnie-niezwyczajnym rytuałem
wykonywanym bez zastanowienia. Stają się także, dla niczego
nieświadomej pary, wzmocnieniem miłosnych fundamentów.
Janka
zawsze nosiła chustkę na głowie. Była pogodna, okrąglutka i niska.
Wyglądała jak piłeczka. Kazek był od niej kilkanaście lat starszy.
Ususzony jak pasikonik. Opalony słońcem i Popularnymi bez filtra,
wyglądał jak Cygan. Kazek codziennie chodził w marynarce, nawet na
traktor tak się ubierał. I gumiaki. Taki miał stajl.
Kazek był
rolnikiem, a Janka pracowała w miejscowej fabryce papieru znajdującej
się w odległości spacerowej od ich domu. Odkąd się zatrudniła w tej
fabryce zaraz po ślubie, Kazek każdego dnia rano i każdego dnia po
południu woził ją do pracy i z pracy – na rowerze. Zawsze siedziała na
ramie przed nim. Wracając do domu, wesoło rozmawiali. Ona żywiołowa,
śmiejąca się głośno, on raczej cichy, szepczący jej coś do ucha.
Codziennie przez wiele lat widziałam ten obrazek. Janka i Kazek
zestarzeli się w końcu – ona przytyła, on skruszał, rower zbrzydł, ale
codziennie jeździli tak samo jak młodzi.
Sąsiad Józiek, wredny
staruch, którego bały się wszystkie dzieci w okolicy, dokuczał im
czasami. Kiedyś słyszałam jak mówił do taty, że stare to a głupie, że
jak wypierdolą, to gnaty połamią. Dziwił się Kazkowi, że babę wozi na
ramie każdy dzień, przejść by się mogła, bo niedaleko ma. Myślę sobie,
że nie tylko Józiek im dokuczał, że pewnie było więcej takich
serdecznych, których żal ściskał na widok cudzych przyzwyczajeń głęboko
zakorzenionych w życiu wyrosłym na żyznej glebie miłości.
Dużo
myślałam o miłości, paląc znicze w tym roku. Gdy opowiadałam mężowi o
Jance i Kazku, zdałam sobie sprawę, że też wypielęgnowaliśmy coś, co
jest dla mnie czasem denerwującym przyzwyczajeniem, a co dla innych może
być przepięknym wzorem. Zdałam sobie sprawę z tego, że im więcej
przyzwyczajeń wyrośnie na glebie zakochania, motyli w brzuchu i
ognistych nocy, tym później, gdy pojawi się emocjonalny chłód, zdechną
motyle, a łóżko będzie służyło już głównie do chrapania, to dawne
nasycenie niezauważalnymi odruchami miłości będzie jednym z parasoli
ochronnych.
Mąż mój ilekroć wychodzi z domu, całuje mnie na
pożegnanie i wita się buziakiem, gdy wraca. Jest to nawyk z początku
naszego związku. Rzadko są to ogniste pocałunki (oj, nie pamiętam już
kiedy taki się zdarzył), przeważnie to królicze ciumki, czyli szybkie
całusy bez żadnych doznań. Nie chodzi jednak o doznania, gdy między nami
jest w porządku, ale o przełamanie swojej niechęci, gdy się pokłócimy.
Bywa (owszem, bywa!) że doprowadzi mnie do białej gorączki i nie chcę,
aby się do mnie zbliżał. Wtedy zakrada się i całuje mnie w ramię lub w
plecy. Wychodzi, a ja sobie myślę, że głupia jestem, że nie wiadomo, co
się może zdarzyć tego dnia, może to nasz ostatni pocałunek i wtedy
biegnę za nim, aby go naprawdę pocałować.
Jestem pewna, że Kazek
nie raz nie miał ochoty jechać po Jankę, że zły był na nią i myślał, że
dobrze jej zrobi spacer. I Janka też nie zawsze miała ochotę wsiadać na
tę ramę i wtulać się w męża, więc wsiadała obrażona, więc nie
rozmawiała, więc udawała, że wcale jej nie rusza ten oddech na szyi i
łaskotanie za uchem...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz